Drukuj Powrót do artykułu

17 września – pamiętamy!

17 września 2020 | 05:00 | Waldemar Piasecki Ⓒ Ⓟ

Sample Sowiecki plakat propagandowy ilustrujący sedno najazdu… | Ilustracja z książki "Jan Karski. Jedno życie" Waldemara Piaseckiego, Oficyna Wydawnicza Insignis

Rankiem 17 września 1939 roku sowiecka Armia Czerwona ruszyła na Polskę realizując postanowienie paktu Ribbentrop-Mołotow zakładającego wspólną likwidację państwa  polskiego,  grabieżczą okupację i eksterminację narodu. Historię tę dobrze znamy i zapamiętamy na zawsze. Świadkiem tamtych dni był  porucznik Jan Kozielewski, późniejszy legendarny emisariusz Jan Karski. Prezentujemy fragment drugiego tomu  „Inferno” bestselleru biograficznego „Jan Karski. Jedno życie” pióra Waldemara Piaseckiego podanego czytelnikowi przez znaną oficynę wydawniczą  Insignis. Tytułem rozdziału jest  rosyjskie wezwanie „Ręce do góry!” 

Ruki w wierch?

Nastała niedziela. Wykoncypowali, że będą  szli lasami i wiejskimi drogami wzdłuż szosy tomaszowskiej i na bieżąco reagowali na rozwój  wydarzeń.   Ruszyli świtem 24 września.   Przed dziewiątą natrafili na  uciekająca z Tomaszowa  rodzinę polskiego urzędnika.  Opowiadał, że  miejscowi Ukraińcy, część Żydów i  Polacy „nawróceni na komunizm”   mają zamiar stawiać… bramę powitalną  dla,  spodziewanej  od  Bełżca,  Armii Czerwonej.

Na czele tych przygotowań miał stać lokalny szewc Żebruń.  Wyjątkowa kanalia i zaprzaniec, jak  zapewniali uciekinierzy, bez przerwy powtarzając jego nazwisko. Przewidywali, że zaraz zaczną się pogromy Polaków.  Chcieli być jak najdalej.

Po dziesiątej grupa Dąbrowskiego  znalazła się  w okolicy Bełżca.   Dotarli do rzeczki Krynicy  dopływu Sołokiji.  Zobaczywszy to na mapie, Kozielewski od razu przypomniał sobie, że  nad Sołokiją leżał majątek teściów Rankowicza – Korczów, gdzie spędził wspaniałych kilka dni po promocji w SPRA.  Było tam w linii prostej  niespełna pięćdziesiąt kilometrów.  Dałby wiele, aby cofnąć czas.  Zastanawiał się, gdzie może być teraz jego przyjaciel Rankowicz.

Poruszali  się  leśną drogą zmierzającą  w kierunku  polany.  Kozielewski dostał polecenie sprawdzenia, co na niej i w sąsiedztwie.  Z mapy wynikało, że droga wzdłuż pól w kierunku. Poszli w dwóch. Po  przejściu pół kilometra usłyszeli  jakby warkot silnika.  Wiedzieli, że  rozwiązanie znajdą, kiedy dotrą  na skraj lasu.  Przelegała do niego nieregularna polana wzdłuż, której  dłuższego boku  biegła polna droga. Odgłosy dochodziły właśnie stamtąd.   Widoczność ograniczały jednak  drzewa. Warkot narastał. Nagle  wyłonił się czołg.  Był to sowiecki T-28 z charakterystyczną dość krótką lufa działa. Tuż za nim sunął drugi i trzeci.  Pierwszy skręcał już na na polanę.  Ile sił w nogach zaczęli biec do swoich. Zaczęli krzyczeć: „Sowiety pod lasem! Sowieckie czołgi podchodzą!”.

Sowieckie czołgi najeżdżają Roztocze. | Ilustracja z książki „Jan Karski. Jedno życie” Waldemara Piaseckiego, Oficyna Wydawnicza Insignis

„Rzucone przez  Dąbrowskiego siarczyste „Kurwa mać!”  definiowało sytuację.   Natychmiast  polecił porucznikowi  Koziorowskiemu biec z kilkoma żołnierzami drogą  w kierunku, z którego nadeszli,  by sprawdzić czy jest szansa odwrotu. Nie minęły trzy minuty, jak usłyszeli stamtąd terkot broni maszynowej.  Okazało się, że  w lesie są już sowieccy żołnierze. I wiedzą, że my też tu jesteśmy.  Za chwilę  jodłę o jakieś dwadzieścia metrów przed czołem ich kolumny  roztrzaskał pocisk z czołgowego działa.  Sowieci brali ich w dwa ognie. Zapewne chcieli też sprawdzić czy będzie jakaś odpowiedź na  wystrzał artyleryjski.  Bateria ostatnią armatę  straciła już dawno.

Karski:

–  Oficerowie nerwowo naradzali się co dalej.  Można było „uderzać”, albo w jedną stronę na czołgi, albo w drugą  na  piechotę z bronią maszynową.  Można też było szukać szansy uchodząc w las, z goniącymi Sowietami na karku. Nagle od strony polany pojawił się na drodze  żołnierz w uniformie czołgisty machający  biała szmatą. „Nie strzelajcie! Ja do waszego komandira…” – krzyczał  mieszaniną polskiego i rosyjskiego. „Podchodź powoli!” – polecił Dąbrowski.   Zbliżał się przypatrując się nam uważnie. Kapitan wysunął się dwa kroki w przód.  Rosjanin stanął na baczność i zameldował: „Młodszyj lejtnant  Naliwajko od komandira kapitana  Sorokina” . „Kapitan  Dąbrowski dowódca baterii” – usłyszał w odpowiedzi.  Rosyjski podporucznik  zapraszał go w imieniu  swego dowódcy na rozmowę w sprawie „niedopuszczenia do walki obu oddziałów”.   Do czasu powrotu Dąbrowskiego z rozmowy, sowiecki parlamentariusz miał pozostać z nami.  Dowódca odszedł na stronę najwyraźniej nie chcą, aby  był słyszany przez  parlamentariusza.  „Idę. Jakby co, Koziorowski przejmuje dowództwo” – polecił  kapitan.  Ruszył  przed siebie zostawiając  pistolet i   zabierając od  wysłannika białą szmatę.

Czekaliśmy co będzie dalej obserwując  wysłannika. Mimo, że  byliśmy w polu prawie miesiąc wyglądaliśmy dużo lepiej niż on.  Miał  poszarpany, poplamiony mundur. Znoszone buty. Nie golił sie parę dni.  „Zakurzyć panowie co macie?” – zapytał nieśmiało.  Mimo, że papierosów brakowało nam dramatycznie, ktoś  go poczęstował.  Przyjął z wdzięcznością. Przełamał, chowając jedną część  do górnej kieszeni munduru. Drugą zapalił zaciągając  się głęboko.  „Można panów o coś zapytać?” – zwrócił się do Koziorowskiego zupełnie poprawnym polskim.  „Pytaj”.   „Czy Niemcy mają dobrą armie? Dobrze się biją?” – zapytał.  „Są silni i mają dobrą armię.  Macie szczęście, że nie poszli na was” – dodał porucznik.  „Wojna nic dobrego. Nam ona niepotrzebna” – konstatował Ruski.  Potrzebna była bez wątpienia Stalinowi.

Dąbrowski wrócił po półgodzinie.  Parlamentariusz odmeldował się dziękując raz jeszcze za papierosa. Kapitan przynosił wieści, jakich spodziewaliśmy się.  Sowiecki dowódca  chciał, abyśmy złożyli broń. Jesteśmy okrążeni. Nie mamy szans skutecznej walki.   Gwarantował traktowanie nas zgodnie  z konwencjami.

Opowiadał, że  Sowieci wkroczyli,  bo polskie władze uciekły, a państwo przestało działać. Oni zaś muszą się troszczyć o  „braci” Ukraińców i Białorusinów.

A tak to było na plakacie propagandowym. Ukraiński chłop namiętnie daje swe usta sowieckiemu żołnierzowi, bo go wyzwolił od polskich panów | Ilustracja z książki „Jan Karski. Jedno życie” Waldemara Piaseckiego, Oficyna Wydawnicza Insignis

Dali  kwadrans na podjęcie decyzji.  Mamy ją  przekazać parlamentariuszowi,  który tu  znowu przyjdzie. Do tego czasu nikt nas nie zaatakuje.   W przypadku poddania, broń mamy złożyć na polanie.

Słuchaliśmy tego z opuszczonymi głowami nic nie mówiąc.  Nie tak miało być.  Po trzech tygodniach wojny mieliśmy być na paradzie zwycięstwa w Berlinie, a nie  na   roztoczańskich polach, gdzie nas rozbrajają Sowieci.  Byliśmy przybici rozmiarami wojennych zniszczeń i  strat. Codziennym widokiem zabitych. Niemal codziennym grzebaniem poległych kolegów-żołnierzy.  Widokiem rannych, ich przeraźliwym krzykiem lub błaganiem o dobicie. Chaosem  i przypadkowością działań wojennych. Rozdzieleniem od reszty sił dywizjonowych. Brakiem  łączności i ogólnie wiadomości o sytuacji nie tylko w walczącym kraju, ale  nawet w sąsiednim miasteczku czy wsi. Chciało się wyć…

– Składamy broń, skoro nie słyszę żadnych innych propozycji. Trąbkę baterii ukryć w lesie.  Wszystkim dziękuję za wspólna walkę i poświęcenie dla Ojczyzny.  Da Bóg,  jeszcze  jej się przydać.  Jeszcze Polska nie zginęła! – mówił  kapitan Stanisław Dąbrowski.

Łzy popłynęły z oczu nie tylko mnie.   Nadchodził parlamentariusz Naliwajko.  Podszedł do kapitana. Ten oznajmił mu decyzję.  Ustalili, że  za dziesięć minut  wyjdziemy na polanę.

Wyszliśmy w zwartym szyku.  Oprócz trzech czołgów zobaczyliśmy żołnierzy w sile plutonu. Broń mieli skierowaną w naszym kierunku.  Wiekszość miała stare karabiny Mosina, ale  kilku  maszynowe karabiny Diegtiarewa z charakterystycznymi talerzami magazynków.  Z lasu, tą samą drogą, która wyszliśmy,   wysypywało się ich  drugie tyle. Mijał dokładnie miesiąc od czasu, kiedy wyruszyłęm na wojnę.

Dąbrowski i Sorokin podeszli  do siebie i zasalutowali.

– Polscy żołnierze i oficerowie! Składajcie wszystką  broń jaką posiadacie po lewej stronie polany tam, gdzie stoją trzej nasi żołnierze. Karabiny, pistolety i szable osobno. Żołnierze muszą oddać pasy i bagnety. Oficerowie mogą zatrzymać szable. Każda próba ukrycia broni będzie traktowana jako akt zdrady – zakomunikował sowiecki kapitan.

Jako pierwsi ruszyli Dąbrowski z Koziorowskim.  Wyjęli z kabur swoje  Visy i  z rozmachem rzucili na ziemię. Poszliśmy w ich ślady.  Obok  sterty pistoletów rosły podobne karabinków Mausera,  szabel i pasów. Wielu z nas zdążyło powyrzucać w las  magazynki pistoletów i zamki karabinowe. Kilku posłało w krzaki połamane wcześniej szable. Byłem szczęśliwy, że  ukryłym swoją „prezydencką”.

Już bezbronni, słuchaliśmy  odezwy dowódcy frontu ukraińskiego  generała   Timoszenki  napisanej i wydrukowanej po polsku, czytanej koślawo przez Naliwajkę, któremu język, przy polanie pełnej krasnoarmiejców, nagle  się pogorszył.  Słuchałem myśląc, że śnię:

Ilustracja z książki „Jan Karski. Jedno życie” Waldemara Piaseckiego, Oficyna Wydawnicza Insignis

– Za trzy minuty na drodze. Kierunek na lewo – zakomenderował Naliwajko, dodając , że kto chce może dostać ulotkę z odezwą.

Chętnych w nadmiarze nie było. Niektórzy sięgnęli po ostanie papierosy, aby pociągając przed marszem.  Wyciągnąłem i ja. Naliwajko wlepił  wzrok w moją papierośnicę. Podszedł do mnie z ulotką,  niby że mi ją wręcza. Odbierając zadrukowana kartkę wcisnąłem mu w rękę papierosa.

– Zwiewaj przy pierwszej okazji – odezwał się czystą polszczyzną.

Zdumiony, udawałem  pochłoniętego  ulotką.

– Jesteś Polakiem? –  zapytałem cicho.

– Z zesłańców. Brat też w czołgach. Bije Japońców z Żukowem- odpowiedział po cichu patrząc w przeciwnym kierunku.

– Jak masz na imię? – chciałem przedłużyć rozmowę.

– Matwiej. Po waszemu Maciej. A ty?

–  Jan. Po waszemu Iwan.  Ale Maciej dostałem na bierzmowaniu…

–  Wiej, jak będziesz mógł… – powtórzył.

Odszedł.  Nie widziałem go już więcej.

Jeden czołg wycofał się na drogę. Piechurzy , pokrzykując  „Idi, idi…”  dali znak do wymarszu.  Ustawiliśmy się  za czołgiem, a  oni po obu naszych stronach.  Za nami zajęły pozycje dwa pozostałe tanki. Kolumna ruszyła.  Byliśmy jeńcami  Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej.

Ilustracja z książki „Jan Karski. Jedno życie” Waldemara Piaseckiego, Oficyna Wydawnicza Insignis

Drogi Czytelniku,
cieszymy się, że odwiedzasz nasz portal. Jesteśmy tu dla Ciebie!
Każdego dnia publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła w Polsce i na świecie. Jednak bez Twojej pomocy sprostanie temu zadaniu będzie coraz trudniejsze.
Dlatego prosimy Cię o wsparcie portalu eKAI.pl za pośrednictwem serwisu Patronite.
Dzięki Tobie będziemy mogli realizować naszą misję. Więcej informacji znajdziesz tutaj.
Wersja do druku
Nasza strona internetowa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, reklamowych oraz funkcjonalnych. Możesz określić warunki przechowywania cookies na Twoim urządzeniu za pomocą ustawień przeglądarki internetowej.
Administratorem danych osobowych użytkowników Serwisu jest Katolicka Agencja Informacyjna sp. z o.o. z siedzibą w Warszawie (KAI). Dane osobowe przetwarzamy m.in. w celu wykonania umowy pomiędzy KAI a użytkownikiem Serwisu, wypełnienia obowiązków prawnych ciążących na Administratorze, a także w celach kontaktowych i marketingowych. Masz prawo dostępu do treści swoich danych, ich sprostowania, usunięcia lub ograniczenia przetwarzania, wniesienia sprzeciwu, a także prawo do przenoszenia danych. Szczegóły w naszej Polityce prywatności.