Marcin Styczeń – 30 lat na scenie: muzyka w drodze do sensu
23 grudnia 2025 | 13:30 | Robert Karp | Bielsko-Biała Ⓒ Ⓟ
Fot. Marcin Styczeń/FacebookMarcin Styczeń od 30 lat idzie własną drogą – wierny słowu i muzyce, która rodzi się z ciszy i uważności. W rozmowie opowiada o artystycznych wyborach, duchowości przeżywanej „twarzą w twarz” oraz o tym, dlaczego nigdy nie chciał być częścią żadnego nurtu. Zastanawia się także, co czeka twórców w świecie algorytmów i sztucznej inteligencji.
Artysta opisuje ewolucję swojej twórczości, od wczesnych fascynacji poezją Bolesława Leśmiana, aż po dojrzałe projekty oparte na tekstach Karola Wojtyły, Leonarda Cohena czy Ernesta Brylla. Przyznaje, że dba o duchowy wymiar muzyki oraz i ma szacunek do słowa.
Autor dzieli się procesem powstawania najnowszego dzieła, jakim jest oratorium o św. Józefie. Podkreśla, jak ważna jest współpraca z innymi utalentowanymi instrumentalistami i wokalistami. W rozmowie pojawiają się również refleksje nad przyszłością sztuki w dobie sztucznej inteligencji oraz potrzeba autentycznego spotkania z drugim człowiekiem podczas koncertów.
KAI: 30 lat – nie chcę powiedzieć „kariery muzycznej na scenie”, tylko „drogi muzycznej na scenie”. Dlaczego nie kariera, a właśnie droga? Trochę chciałoby się zacytować Franka Sinatrę i zapytać: czy zrobił Pan to po swojemu? A czy pamięta pan moment, w którym zrozumiał Pan, że muzyka to jest właśnie to, w czym chce się pan spełniać?
M.S.: Powiem szczerze: 30 lat temu jeszcze tego nie zakładałem. Te „30 lat” można powiedzieć, że jest trochę na wyrost. Ja liczę ten czas od swojego debiutu scenicznego na scenie Polskiego Radia Katowice, gdzie występowałem w konkursie zatytułowanym zupełnie inaczej niż moja dzisiejsza droga artystyczna – „Chcę być gwiazdą”. Czyli, jednak kariera…
Na tym konkursie, jako 16-latek, prezentowałem swoje pierwsze autorskie pieśni – przynajmniej jeśli chodzi o kompozycję. Był to wiersz Bolesława Leśmiana oraz piosenka do słów mojego przyjaciela Kamila Reńdy. Zostaliśmy wtedy docenieni m.in. przez dziekana Wydziału Jazzu i Muzyki Rozrywkowej, profesora Andrzeja Zubka, więc dla takich młodych chłopaków było to naprawdę bardzo ważne doświadczenie. Wtedy wszystko było jeszcze na poziomie marzeń. Chcieliśmy zajmować się muzyką. Mówię „chcieliśmy”, bo występowałem w duecie ze swoim gitarzystą Tomaszem Zalewskim. Po latach można powiedzieć, że obaj się tą muzyką zajmujemy.
Ja co prawda już z Tomkiem nie występuję, ale Tomasz Zalewski jest dziś bardzo cenionym realizatorem dźwięku i funkcjonuje w zupełnie innym gatunku muzycznym. Między innymi jest dźwiękowcem zespołu Coma, co jest absolutną czołówką, jeśli chodzi o polską muzykę rockową. Jako realizator dźwięku właśnie w tym obszarze się specjalizuje.
KAI: Marzenia 16-latka się spełniły. A kiedy był taki moment przełomowy w podjętej drodze twórczej?
M.S.: Myślę, że było to dopiero wydanie mojej pierwszej płyty – „Pieśń o Bogu ukrytym” w 2006 roku. Do tej płyty dojrzewałem bardzo długo. Właściwie swoją pierwszą płytę powinienem nagrać już w 1998 roku.
W 1997 roku mieliśmy nagrania w Bielsku-Białej, bo wygraliśmy konkurs piosenki turystycznej i studenckiej „Piostur Gorol Song” w Andrychowie. Konkurs wygraliśmy – to było chyba w 1996 roku – zdobyliśmy Grand Prix, a nagrodą była sesja nagraniowa w studiu BCF w Bielsku-Białej. I teraz, kiedy to wszystko sobie porządkuję, widzę, że już wtedy mieliśmy nadzieję, że wydamy swoją pierwszą płytę. Z różnych powodów jednak do tego nie doszło.
Później była kolejna przymiarka – w 2002 roku, kiedy ukazał się mój singiel „Kobieta w stylu retro”. Na gitarze zagrał Marek Napiórkowski, który zgodził się wystąpić w mojej piosence. I znów – sponsor się wycofał. Było dużo takich momentów zawodu, prób i błędów.
Wreszcie powstała „Pieśń o Bogu ukrytym” – płyta związana z moim nawróceniem, ale też z podjęciem decyzji, że nie chodzi o jakąś wielką karierę muzyczną, tylko o realizowanie tego, co najbardziej gra mi w sercu i w duszy. Założyłem wtedy własną agencję artystyczną i wydałem tę płytę własnym sumptem. Musiałem nawet wziąć na nią kredyt, ale opłaciło się – została bardzo dobrze przyjęta przez publiczność i koncertów zaczęło się pojawiać naprawdę dużo.
KAI: Potem przyszła owocna współpraca z Ernestem Bryllem…
M.S.: Graliśmy wiele koncertów w Polsce i za granicą, także dla Polonii, z wierszami Karola Wojtyły. Po kilku koncertach ludzie zaczęli podchodzić do mnie z sugestią, że powinienem sięgnąć po poezję Brylla.
Nie lubię takich sugestii, bo zazwyczaj wolę sam wybierać wiersze i poetów, których śpiewam. Ale pomyślałem, że skoro to pojawia się nie raz, nie dwa, ale trzy, to być może jest to jakiś głos z góry – jakaś opatrzność próbuje mi coś powiedzieć. Wróciłem więc do poezji Ernesta Brylla, którą znałem ze szkoły, ale tylko tę najbardziej znaną, „sztandarową”, z lat 60. – „Wciąż o Ikarach głoszą, choć doleciał Dedal”. Nie wiedziałem wtedy, że w jego twórczości nastąpił wyraźny zwrot związany z nawróceniem pod koniec lat 70. Zacząłem poznawać tę poezję na nowo i naprawdę się w niej zakochałem.
Najpierw stworzyłem kilka kompozycji, potem udało mi się dotrzeć do poety. Była w tym jakaś niezwykła mistyka. Chciałem powiedzieć „magia”, ale to była raczej mistyka czasu i miejsca. Spotkaliśmy się w jego domu, w gabinecie przy ulicy Obserwatorów w Warszawie. Coś wtedy zaiskrzyło. Najpierw czułem się jak na egzaminie polonistycznym, a potem Ernest Bryll przełamał lody, wyciągnął do mnie rękę i powiedział: „Ernest jestem, skoro mamy razem pracować”. Dzieliło nas sporo lat – był ode mnie starszy o 43 lata, mógłby być moim dziadkiem – ale ten gest skrócił dystans. Poczuliśmy, że ta współpraca może być niezwykle owocna.
KAI: W ostatnim etapie życia Ernesta Brylla był Pan z nim bardzo blisko. Stworzyliście pięć różnych projektów: płyty „Brylowanie” i „Brylowanie live”, „Golgotę Jasnogórską” – jego poemat pasyjny napisany do obrazów Jerzego Dudy-Gracza – książkę z płytą „Duchy poetów” oraz bożonarodzeniowy projekt „Zejdźmy się jak na wilię”.
M.S.: Ta współpraca sprawiła, że zacząłem inaczej myśleć o swojej twórczości i o swojej drodze. Ernest nauczył mnie myślenia koncepcyjnego: że płyta to nie jest tylko zbiór 12–13 piosenek napisanych w danym czasie, ale konkretne dzieło, które musi mieć konkretne przesłanie. Tego uczyłem się od niego. Zawsze, gdy wychodziliśmy razem na scenę, pytał: „A co my dzisiaj ludziom chcemy powiedzieć? W jakiej sprawie wychodzimy na scenę?”. Powtarzał: „Jaka jest idea? Jaka jest idea?”. To było dla niego niezwykle ważne.
Pamiętam, że od razu zapytał mnie: „A co ty byś tymi moimi wierszami chciał ludziom powiedzieć?”. Ja coś tłumaczyłem, perorowałem, aż w pewnym momencie on mi przerwał i powiedział: „Wiesz, mnie się wydaje, że to wszystko sprowadza się do pytania: co się z nami stało?” Czasami tą myślą przewodnią było właśnie pytanie i ono mnie prowadziło. Ernest rozumiał też, że muszę w pewnym momencie wyjść spod jego wpływu i zacząć tworzyć inne rzeczy, dlatego nagrałem swoją autorską płytę.
Jeszcze wcześniej, zanim go poznałem, była płyta „21 gramów”, ale już po tej bardzo intensywnej współpracy z Ernestem Bryllem, w 2016 roku, nagrałem płytę „Zbieg”, która zrodziła się z doświadczenia medytacji chrześcijańskiej. Później przyszło duże zaskoczenie dla wielu moich fanów, którzy kojarzyli mnie wyłącznie z poetyckimi pieśniami religijnymi – nagle wziąłem się za Cohena.
Sięgnąłem po jego ostatnie płyty i przetłumaczyłem 11 piosenek z trzech ostatnich albumów. Początkowo niektórzy się buntowali: „Dlaczego Cohen?”. Okazało się jednak, że wniosłem inne spojrzenie na jego twórczość. Niektórzy mówią nawet, że go trochę „ochrzciłem”. Dla mnie było to pokazanie Cohena przez pryzmat głębi jego duchowości. Bo owszem, bywał przedstawiany jako kobieciarz, bawidamek, poeta artystycznej bohemy – i był nim – ale jednocześnie się zmieniał, rozwijał. Ja cenię go przede wszystkim za duchową głębię jego tekstów i to chciałem pokazać.
KAI: W 2020 roku przyszła pandemia. Na zamówienie stworzył Pan wtedy płytę o świętych. Niezwykłe dzieło z wielu względów.
M.S.: Postanowiłem stworzyć pieśni pokazujące świętych bliskich memu sercu z innej perspektywy. O niektórych pisałem w pierwszej osobie, wcielałem się w ich postacie.
Ta płyta również została bardzo dobrze przyjęta – oczywiście w określonych środowiskach. Zdaję sobie sprawę, że idę swoją drogą na styku dwóch nurtów: piosenki poetyckiej oraz nurtu chrześcijańskiego. W każdym z nich jestem trochę osobny. Dla środowiska „Krainy łagodności” moje pieśni religijne bywają zbyt jednoznaczne, a dla środowisk stricte uwielbieniowych moje poetyckie utwory nie mieszczą się w ich ramach. I ja też się tam nie odnajduję. Nie jestem charyzmatykiem śpiewającym z wyciągniętymi rękami. To miejsce mi odpowiada – pokazuje, że to jest moja droga.
Nie wiem, dokąd mnie ona zaprowadzi, ale staram się być bardzo uważny na to, co się wydarza. Ostatnio zadzwonił do mnie ksiądz z Sosnowca i powiedział: „Śledzę pana drogę, znam „Golgotę Jasnogórską”, podoba mi się płyta o świętych. A czy słyszał pan o Via Lucis – drodze światła?”. Odpowiedziałem, że niewiele. Wytłumaczył mi, że to nabożeństwo podobne do Drogi Krzyżowej, ale prowadzące już po zmartwychwstaniu Chrystusa – 14 stacji drogi światła. W pewnym sensie Bryll dotknął tego tematu w „Golgocie Jasnogórskiej”, gdzie są cztery dodatkowe stacje dotyczące zmartwychwstania i wniebowstąpienia.
Kto wie, czy w jakiejś perspektywie coś takiego nie powstanie. Jestem uważny na to, co do mnie przychodzi. Jeśli coś ze mną rezonuje i wiem, że mógłbym się tego podjąć, podejmuję rękawicę. Tak było też z projektem, który jest teraz na tapecie – oratorium o św. Józefie. Kilkakrotnie grałem w Lublinie, w sanktuarium Świętego Józefa. Działa tam Fundacja Pracownia Świętego Józefa przy Karmelitach Bosych i z inicjatywy jej prezesa Kamila Górniaka oraz przeora wyszła propozycja stworzenia oratorium.
Bardzo się wtedy wystraszyłem. Pomyślałem: „Gdzie ja, pieśniarz związany z piosenką poetycką, mam tworzyć oratorium?”. Wydawało mi się, że to forma przerastająca moje możliwości. Oni jednak, znając moje pieśni o świętych, uznali, że jestem w stanie to zrobić.
KAI: Być może zadecydowały też utwory o św. Janie od Krzyża – śpiewany na pierwszej płycie wiersz „Żyję nie żyjąc sobie” oraz piosenka „Droga na górę Karmel” na płycie o świętych?
M.S.: Nie miałem jednak szczególnego nabożeństwa do św. Józefa. Na płycie o świętych go nie było. Zastanawiałem się, czy potrafię to z siebie wykrzesać. Wtedy zwróciłem się do Szymona Babuchowskiego – dziennikarza „Gościa Niedzielnego”, poety, którego bardzo cenił Ernest Bryll. Współpracowaliśmy już wcześniej przy płycie „Szyfr”. Zapytałem go, co o tym sądzi. Odpowiedział: „Dla mnie św. Józef to wyjątkowa postać”.
Minęło kilka miesięcy i Szymon zaczął regularnie przesyłać mi kolejne teksty. Byłem zaskoczony, jak szybko to płynie. Józef go porwał. Mnie te teksty bardzo się spodobały. Dzięki nim sam zacząłem wnikać w tę postać. Wiedziałem, że z taką bazą tekstową jestem w stanie skomponować muzykę i że to mnie poprowadzi. Samemu bym temu dziełu nie podołał, ale we współpracy z dobrym, głęboko duchowym tekściarzem – udało się.
Stworzyliśmy 17 utworów. Wiedziałem jednak, że nie zorkiestruję tego sam. Zwróciłem się więc do Marcina Kuczewskiego, z którym od lat współpracuję przy aranżacjach. Marcin tworzy też muzykę filmową i bardzo lubi ze mną pracować, bo dokładnie wie, czego chcę. Przynoszę mu zamknięte formy: nagrywam wszystkie melodie partii smyczkowych, rytmikę, struktury. On nakłada na to orkiestrę, buduje filmowo-orkiestrowe tło – i robi to znakomicie. Jestem z tego bardzo zadowolony.
KAI: Na jakim etapie znajduje się w tej chwili ten projekt?
M.S.: Oratorium cały czas się rozwija. Utwory są nagrane w wersji studyjnej – wszystkie partie zaśpiewałem ja – ale oratorium wymaga wielu postaci: narratora, św. Józefa, Maryi. Dlatego zaprosiliśmy kolejnych artystów. Zaśpiewa Basia Pospieszalska – niezwykle wrażliwa wokalistka o nieoczywistym głosie. Bardzo cenię takie barwy. Dołączy też Marcin Jajkiewicz – znakomity wokalista, pedagog, doświadczony w projektach oratoryjnych, poruszający się swobodnie między muzyką rozrywkową, jazzową i klasyczną. Jest też Helena Adwent, z którą już wcześniej wykonywaliśmy „Golgotę Jasnogórską”.
Ten projekt wokalnie będzie się opierał na tym trzonie, ale będziemy dobierać kolejne głosy, by oratorium zabrzmiało szerzej – różnorodnie, emocjonalnie, barwowo – i by te historie o świętym Józefie naprawdę wybrzmiały.
KAI: Tak się zastanawiam, jakbym miał scharakteryzować pana styl. Pierwsze, co przychodzi mi do głowy, to to, że w swojej twórczości dąży pan do spotkania ze słuchaczem twarzą w twarz. Mam takie wrażenie, że nawet na koncertach – one są bardziej kameralne niż wiele innych koncertów. To nie są koncerty uwielbieniowe, o czym Pan już mówił, bo to służy czemu innemu. Natomiast to, co stoi u podstaw pana stylu, to właśnie to wcześniejsze spotkanie: z innymi artystami, z poetą, z konkretną osobą – twarzą w twarz. Czy jest to poeta, czy jest to konkretna postać, jak Ernest Bryll czy Leonard Cohen – mam wrażenie, że pan jakby czeka, aż ktoś wejdzie panu w drogę, aż pojawi się to spotkanie, i dopiero wtedy zaczyna pan z nim „rozmawiać”, mówiąc Cohenem. Mam też wrażenie, że Pana utwory mówią o sprawach dużych, wielkich, często pisanych wielką literą – ale mówią o nich bardzo prosto.
M.S.: Tego pewnie nauczyłem się od Ernesta Brylla. Tego się nie da do końca wymyślić ani zaplanować – to się raczej czuje. Ale to spotkanie twarzą w twarz jest mi bardzo bliskie. I wracając do tego, o czym już mówiliśmy – sam się zastanawiam, dlaczego w ogóle powiedziałem o muzyce uwielbieniowej, o muzyce chrześcijańskiej w tym sensie. Może dlatego, że ja tego po prostu nie czuję. Może nie mam w sobie tego rodzaju duchowości. A może właśnie dlatego, że potrzebuję tego stanięcia z drugim człowiekiem twarzą w twarz.
Moje doświadczenie wiary jest w dużej mierze doświadczeniem wiary poprzez człowieka. To jest Bóg, który przychodzi do mnie przez drugiego. I te dwie postawy się nie wykluczają – one się uzupełniają. Ale mam czasami wrażenie, że w tym podejściu wertykalnym – „ja i Bóg” – brakuje mi spotkania z drugim człowiekiem. Jest w nim za mało człowieka: jego emocjonalności, jego wewnętrznych konfliktów, tego, że coś w nim niedomaga, że się boi, że nie wie, że nosi w sobie tajemnicę. To wszystko w nas jest.
Jeśli to zostaje wycięte i zostaje tylko skierowanie ku Najwyższemu, to – moim zdaniem – czegoś brakuje. Ale z drugiej strony myślę sobie, że czasami takie podejście też jest potrzebne: żeby zapomnieć o sobie. Bo mamy dziś tendencję do nadmiernego psychologizowania wszystkiego. Mam koleżankę, która kiedyś też tego nie lubiła, ale przeszła tę drogę i dziś mówi, że śpiewanie pieśni uwielbienia jest dla niej uwalniające – właśnie dlatego, że pozwala zapomnieć o sobie. Więc to też może mieć swoją rolę. Ja biorę te dwie perspektywy pod uwagę.
KAI: Jeden z krytyków muzycznych powiedział kiedyś, że utwory uwielbieniowe mają pewną podstawową wadę: muzycznie są dość słabe, bo nie chodzi w nich o muzykę, tylko o inkantację – o repetytywność, o powtarzanie. Natomiast u Pana widać wyraźne zainteresowanie kulturą. To nie jest przypadek, że sięga pan po tych poetów, a nie innych, i że próbuje pan zakorzenić siebie – i słuchacza – w doświadczeniu kultury jako takiej.
M.S.: To jest zresztą druga rzecz, która mnie trochę uwiera. Często rzeczy, które przychodzą do nas z Ameryki – cała kultura gospel – nie są osadzone w naszej tradycji. Ja mam ogromny szacunek do wykonawców gospel, bo wiem, że warsztatowo to jest bardzo trudne śpiewanie, a poziom wokalny bywa tam fantastyczny. Natomiast to nie jest do końca nasza tradycja.
Druga sprawa: tłumaczenia. Utwory tłumaczone z angielskiego są często tłumaczone przeciętnie. Ja wiem coś o tłumaczeniach, bo musiałem się zmierzyć z Cohenem. To jest karkołomne zadanie – choćby dlatego, że w języku angielskim jest mnóstwo jednosylabowych słów, a nasz język jest zupełnie inny. Akcent pada inaczej, łatwo popaść w banał i bardzo trudno się od niego uwolnić.
Ja w ogóle czuję się człowiekiem bardziej związanym ze słowem niż z dźwiękiem. Myślę słowem. To zanurzenie w kulturze i bycie częścią kultury polskiej piosenki jest dla mnie niezwykle ważne. Od jakiegoś czasu jestem sekretarzem Związku Polskich Autorów i Kompozytorów ZAKR i tam obcuję z prawdziwymi legendami – z osobami takimi jak Adam Skorupka, który komponował piosenki dla Violetty Villas.
To jest niezwykła kultura bycia i tworzenia, myślenia o muzyce, ogromny szacunek do tekstu. I my – mówię „my” jako ZAKR – staramy się o tę tradycję polskiej piosenki dbać. Bo jest trochę tak, że mamy Festiwal Polskiej Piosenki w Opolu, ale dziś nie trafiają tam piosenki ambitniejsze. Dominuje piosenka popowa – ta, która ma masowy odbiór i jest promowana w mediach.
Tymczasem cały czas powstają piosenki ambitniejsze: z dobrymi tekstami, z ciekawszymi kompozycjami. Tylko że z uwagi na swoją wymagającą formę trafiają na drugi czy trzeci plan. My, słuchacze, często nawet o nich nie wiemy. A przecież istnieje grono ludzi, którzy od piosenki chcą czegoś więcej – przeżycia, zakorzenienia w kulturze, w tradycji.
Ja czuję się częścią tej grupy artystów i tego środowiska, które wciąż wierzy, że na początku było słowo.
KAI: Ale to słychać w pana piosenkach, choćby pod względem artykulacji. To słowo nie może „uciec”, ono musi być dobrze słyszalne dla słuchacza.
M.S.: To jest też znak dzisiejszych czasów, w których bardzo często wszystko podawane jest byle jak, już bez względu na treść słowa. Ono bywa podawane jakby od niechcenia. I to jest właśnie ta druga rzecz – szkoła piosenki poetyckiej. W niej tekst jest ważny, a skoro jest ważny, to musi być dobrze zaśpiewany pod kątem dykcji, interpretacyjnie dobrze zaśpiewany.
Miałem okazję pracować z realizatorami bardziej przyzwyczajonymi do popowych produkcji i oni twierdzili, że jestem zbyt wyraźny, że to już jest „za bardzo”, że tak nie powinno być, że potrzeba trochę niechlujności w śpiewaniu, żeby było bardziej prawdziwie. Ja tego nie potrafię. Nie potrafię być niechlujny.
Miałem nawet na początku takie pomysły, żeby śpiewać rocka, bo słuchałem sporo muzyki rockowej, ale czułem, że mój głos do tego nie pasuje. Musiałem go dosłownie zdzierać, żeby przebić się przez ścianę dźwięku gitar elektrycznych, perkusji i basu. I w pewnym momencie odnalazłem się w muzyce akustycznej.
To nie jest tak, że nie gramy czasami czegoś w formie lekkiego rocka, jeśli chodzi o konstrukcję utworów, ale to wszystko jest podporządkowane słowu.
KAI: Czy Pan wie, że niektórzy ludzie modlą się Pana piosenkami?
M.S.: Docierają do mnie takie sygnały. To mnie oczywiście bardzo cieszy, ale też trochę zawstydza, bo nigdy nie myślałem o tym w ten sposób. Ale chyba to dobrze. Bo kiedy czyta się – nie wiem, dlaczego akurat to przyszło mi teraz do głowy – pamiętniki z obozów koncentracyjnych, z zesłań, z łagrów, to właśnie w tych najstraszniejszych momentach egzystencji ludzie, całkowicie wyczerpani, pozbawieni godności i człowieczeństwa, przypominali sobie piosenkę albo wiersz, które pamiętali z okresu wzrastania, rozwoju, z czasu normalnego życia.
Jeżeli więc dla kogoś w życiu moje piosenki są na tyle ważne, że pozwalają się nimi modlić, albo czegoś prawdziwego o sobie się dowiedzieć, przejrzeć się w nich, to wtedy mam poczucie sensu.
KAI: 30 lat – i co dalej? W jakim kierunku pan zmierza? Bo to jest 30 lat drogi artystycznej i prawie 50 lat życia.
M.S.: Oczywiście jako twórcy jesteśmy pod ogromnym wrażeniem rozwoju sztucznej inteligencji. Już słuchamy piosenek stworzonych przez AI, które – niestety – są doskonałe. Mówię „niestety”, bo one czerpią z tego, co my, twórcy, stworzyliśmy do tej pory. Cały katalog polskiej muzyki został już przemielony przez algorytmy – podejrzewam, że także światowy.
To są utwory kompilowane w taki sposób, że nie są plagiatami, ale powstają na bazie tego, co stworzyliśmy jako ludzie. I to jest przerażające, bo być może dla odbiorcy nie będzie miało znaczenia, czy piosenkę stworzyła sztuczna inteligencja, czy żywy człowiek – jeśli piosenka jest dobra, wpada w ucho, „noga chodzi”, a tekst wcale nie jest głupi.
Dziesięć najważniejszych postanowień Soboru Watykańskiego II. Mija 60 lat od zakończenia obrad
To jest dla nas przerażające, ale wciąż wierzymy – a przynajmniej ja bardzo w to wierzę – że spotkanie na żywo z odbiorcą będzie doświadczeniem nie do podrobienia. Że tego spotkania nie da się zastąpić algorytmem. Można stworzyć piosenkę na potrzeby streamingu, ale nie stworzy się kogoś, kto na żywo stanie na scenie i zaśpiewa. I że ta wymiana emocji, refleksji, wszystkiego tego, co dzieje się podczas koncertu, pozostanie czymś niepowtarzalnym.
Mam więc nadzieję, że będę mógł cały czas koncertować, choć jako twórcy wszyscy boimy się, co przyniesie ta gigantyczna zmiana technologiczna.
Na dziś mogę powiedzieć tyle: pracujemy nad oratorium o św. Józefie. Na pewno chciałbym je ukończyć w przyszłym roku. Premiera – mam nadzieję – w marcu, choć zakładamy raczej pierwszą połowę przyszłego roku, a koncerty dopiero w Adwencie 2026 roku. To jest bardzo duże przedsięwzięcie logistyczne: orkiestra, sale, finansowanie. Rzeczy, których wcześniej nawet sobie nie wyobrażałem, że będę musiał się nimi zajmować.
W międzyczasie mam w głowie pomysł, żeby zrobić „przeboje” Leonarda Cohena, bo publiczność – taka jest prawda – kocha to, co już zna. Myślę więc o Cohenie. Myślę też o kolejnej płycie ze świętymi, bo napisałem już sporo nowych utworów, wiele z nich powstało na zamówienie. Chciałbym zamknąć ten temat w tryptyku – żeby oprócz pierwszej płyty powstały jeszcze dwie. Oczywiście wszystkich świętych wyśpiewać się nie da, ale trzy płyty – myślę – są możliwe.
A co przyniesie przyszłość? Wspomniałem o Drodze Światła – być może coś w tym kierunku. Sam jestem ciekaw, w którą stronę będą ewoluowały moje piosenki. Muszę przyznać, że ostatnio piszę niewiele tekstów. Muzyka przychodzi mi z większą łatwością, a jeśli chodzi o to, co konkretnie mam dziś ludziom do powiedzenia, jakbym się trochę zatrzymał.
Chyba potrzebuję nowego impulsu, czegoś do przepracowania w sobie, żeby powiedzieć coś nowego, innym głosem – coś, co przekroczy to, co do tej pory zrobiłem. Oczywiście można kontynuować, bo te tematy są na tyle głębokie, że absolutnie się nie zestarzały. Ale nie chciałbym być artystą, który bazuje wyłącznie na tym, co już stworzył. Chciałbym pozostać twórczy.
Ernest Bryll pisał do końca swoich dni – podobno jeszcze w dniu śmierci napisał wiersz. To są dla mnie wzorce ludzi, którzy wiedzieli, że dostali dar, i starali się nim dzielić do końca.
Dziękuję za rozmowę
***
Marcin Styczeń urodził się w 1978 r. w Olkuszu. Z wykształcenia dziennikarz, absolwent Uniwersytetu Warszawskiego. Od 30 lat śpiewa, komponuje, pisze teksty. Koncertuje w kraju i zagranicą. W dorobku ma kilkanaście płyt, zarówno autorskich, jak i tych realizowanych we współpracy z innymi artystami.
Styczeń rozpoczął działalność muzyczną jako członek zespołu „Forte” w latach 1995–2000. W 2005 roku założył własną agencję artystyczną, a rok później ukazała się jego debiutancka płyta „Pieśń o Bogu ukrytym”, zawierająca muzyczne interpretacje wierszy Karol Wojtyła.
W kolejnych latach artysta wydał kolejne autorskie płyty, w tym m.in. „21 gramów”. Rozpoczął też współpracę z poetą Ernest Bryllem. Owocem tej współpracy są albumy „Bryllowanie: czy koncertowe wydawnictwo „Bryllowanie Live”.
Jego twórczość często porusza tematy duchowe, metafizyczne i egzystencjalne. Artysta łączy poezję i duchowość z muzyką, nadając jej głęboki sens i emocjonalną głębię.
Styczeń działa też jako dziennikarz oraz lektor. Jego głos można usłyszeć w różnych audycjach radiowych, a w przeszłości współpracował z kilkoma stacjami radiowymi i telewizyjnymi.
cieszymy się, że odwiedzasz nasz portal. Jesteśmy tu dla Ciebie!
Każdego dnia publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła w Polsce i na świecie. Jednak bez Twojej pomocy sprostanie temu zadaniu będzie coraz trudniejsze.
Dlatego prosimy Cię o wsparcie portalu eKAI.pl za pośrednictwem serwisu Patronite.
Dzięki Tobie będziemy mogli realizować naszą misję. Więcej informacji znajdziesz tutaj.

