Drukuj Powrót do artykułu

Dariusz Karłowicz: przestańmy wierzyć w konieczność, odnówmy kulturę chrześcijańską

19 grudnia 2025 | 18:11 | Tomasz Królak (KAI) | Warszawa Ⓒ Ⓟ

Sample fot. Fundacja Świętego Mikołaja, Teologia Polityczna

Musimy zająć się kulturą, bo inaczej chrześcijaństwo może umrzeć – twierdzi w rozmowie z KAI Dariusz Karłowicz, prezes Fundacji Świętego Mikołaja i redaktor naczelny „Teologii Politycznej”. Zdaniem filozofa problem dotyczy całej kultury chrześcijańskiej – literatury, teatru, filmu. Pomysłodawca projektu „Namalować katolicyzm od nowa” tłumaczy, że celem tego zamysłu jest wskrzeszenie zachodniej tradycji malarstwa sakralnego. Przestrzega też przed uleganiem przekonaniu o nieuchronności sekularyzacji, która paraliżuje dziś część chrześcijan.

Publikujemy rozmowę z Dariuszem Karłowiczem.

Tomasz Królak (KAI): Projekt „Namalować katolicyzm od nowa” zyskuje coraz większą popularność – przybywa nie tylko dzieł ale i dyskusji toczonych wokół całego zamysłu: o sztuce sakralnej, powinności artystów, kondycji współczesnej kultury i obecności Kościoła w tej przestrzeni. Ale… czy w ogóle można namalować katolicyzm od nowa?

Dariusz Karłowicz: Mówimy o obowiązkach nie o hobby. Tłumaczenie Ewangelii na język współczesny to obowiązek każdego pokolenia chrześcijan. Czy nam się uda tego oczywiście nie wiem. Wiem natomiast, że nieobecność malarstwa sakralnego jest sprawą bardzo poważną. Sztuka sakralna, podobnie jak chrześcijańska kultura nie jest luksusem lecz powietrzem.

Bóg jest wieczny, Kościół jest wieczny, ale chrześcijaństwo jest zjawiskiem historycznym i kulturowym. Gdy zniknie kultura chrześcijańska wtedy staniemy się niemi i głusi. Nie będziemy zdolni ani Ewangelii głosić, ani rozmawiać o niej między sobą.

W czasach mojej młodości literatura, kino, teatr sztuki piękne inspirowało do myślenia o tym co najważniejsze – tworzyło język i wyobraźnię, które zdolne były unieść podstawowe pytania i szukać poważnych odpowiedzi. Dzisiaj to już przeszłość. Chcąc z naszymi dziećmi porozmawiać o ważnych sprawach musimy sięgać do przeszłości – musimy wybrać się do muzeum. Ostatnio wraz z najmłodszym synem oglądaliśmy film “Pan i władca: Na krańcu świata” – film sprzed ponad dwudziestu lat, do. To film z ówczesnego głównego nurtu. W głównej roli Russell Crowe, jeden z największych gwiazdorów ówczesnego Hollywood. Film opowiada o męskiej przyjaźni, o patriotyzmie, o rywalizacji i o poświęceniu, które jest marzeniem i dumą bohaterów. W ostatniej scenie Crowe odmawia nad trumną przyjaciela modlitwę “Ojcze nasz” – niespiesznie, od początku do końca, z całą siłą swojego wielkiego talentu. Tak! “Ojcze nasz” jest wielką kodą tego filmu. To było zaledwie dwadzieścia parę lat temu!

Zmiana dokonała się szybko i jest bardzo głęboka: jesteśmy świadkami śmierci kultury chrześcijańskiej, a co najmniej jej kryzysu, ale kryzysu w sensie pierwotnym – medycznym. To moment w którym rozstrzyga się co dalej: życie czy śmierć.

Dlaczego więc nie wszczyna się alarmu? Dlaczego kardynałowie nie jeżdżą na sygnale? Może dlatego, że nie mają wnuków i dzieci, które pomogłyby im uświadomić sobie, że świat naszej młodości dawno już nie istnieje. Może po prostu nie zdarza im się zerknąć zza ramienia dziecka na ekran komputera, w świat gier pełnych okrucieństwa i przemocy, gdzie trzeba zabijać, żeby żyć. Może nie oglądają seriali na platformach? Nie znają dzisiejszych bajek, rozrywki, potocznego języka, współczesnej wyobraźni.

Metaforą z kardynałami na sygnale chciałeś zobrazować krytyczny i nieuświadamiany zarazem stan współczesnej kultury?

Musimy zająć się kulturą, bo inaczej chrześcijaństwo może umrzeć. Problem dotyczy oczywiście całej kultury chrześcijańskiej – literatury, teatru, filmu.

Dlaczego zatem malarstwo sakralne? 

Bo to dziedzina niesłychanie ważna. Być może najważniejsza. Malarstwo sakralne przypomina o fundamentalnej prawdzie chrześcijańskiej, czyli o wcieleniu Słowa. To jego zasadnicza funkcja. Chodzi o stawianie przed oczy faktu, że wcielenie jest faktem, który zmienił i zmienia świat, który podnosi nas z upadku, który daje nadzieję i sens.

Gdybym dla naszej sytuacji wskazać miał jakąś analogię, to powiedziałbym, że żyjemy w czasach podobnych do tych, w jakich żyli starożytni Żydzi aleksandryjscy, kiedy zorientowali się, że dobry hebrajski mają już tylko starsi, średnie pokolenie coś niecoś jeszcze kojarzy, ale młodzież mówi już wyłącznie po grecku. Kiedy więc odejdziemy my, starcy, to księgi dane od Boga staną się nieme. Podjęto decyzję przetłumaczenia Pięcioksięgu na język grecki. Septuaginta powstała dlatego, że oni zdali sobie sprawę, że już za chwilę Słowo Boże będzie dostępne tylko dla garstki skupionych wokół Księgi pobożnych erudytów. Nasza sytuacja jest podobna choć pod pewnymi względami gorsza bo ciągle prawie nikt nie dostrzega wagi tego problemu. Jak mówi moja przyjaciółka lekarka najgorsze są śmiertelne choroby które nie bolą. A to z jakichś powodów nie boli.

Mówisz, że współczesna sztuka sakralna jest w pogrążona w kryzysie, jednym z największych w dotychczasowych dziejach, nie widać bowiem przekładania odwiecznych, duchowych, chrześcijańskich intuicji na sztukę. No tak, ale czy ta szlachetna niewątpliwie próba jej wskrzeszenia może być skuteczna? Wydaje mi się, że taka twórczość, jeśli ma być autentyczna, powinna wynikać z osobistego przekonania twórcy. Czy sztukę sakralną można “zaprogramować”?

Sądzisz, że tych dziewięciu wybitnych malarzy, dziewięć wybitnych indywidualności, które tworzą nasz projekt można zaprogramować?

Ja tak właśnie rozumiem projekt “Namalować katolicyzm od nowa”, więc – będę drążył – właśnie Ty próbujesz ich programować…

Opowiem Ci coś, co mnie bardzo ucieszyło – bo potwierdziło, że mowa o czymś naprawdę ważnym. Układając sobie w głowie wstępny zamysł tego projektu gadałem z moim kolegą – jednym jak sadzę z największych polskich malarzy współczesnych – Jarosławem Modzelewskim. Ku mojej radości Jarek nie tylko się tym zainteresował ale zaproponował mi, że zadzwoni w tej sprawie do kilkorga innych artystów. Bardzo byłem ciekaw tych rozmów, ich reakcji. Powiedział mi, że wszyscy bardzo się z tego zaproszenia ucieszyli a niektórzy zareagowali tak, jakby od dawna na ten telefon czekali.

Czyli stałeś się swego rodzaju katalizatorem czy wręcz iskrą, która uruchomiła pewien istniejący już potencjał.

Nie wierzę, że kulturę zmierzającą do prawdy można tworzyć jakimiś manipulacyjnymi, nieuczciwymi działaniami. To byłoby niemądre. Zresztą nie chodzi tylko o manipulację ale i o coś co ją poprzedza i napędza – o samo przekonanie, że jesteśmy sprawczy. To naiwne.

O to idzie w psalmie „Nisi Dominus” za którym – wraz z pokoleniami chrześcijan powtarzamy – że bez Boga nie zbuduje się domu, że daremnie jest wstawać przed świtem. Czy to pesymizm. No, niezupełnie. Spytaj króla Dawida, czy można zaprogramować zbudowanie domu? Odpowie ci, że nie. Tylko Pan Bóg decyduje, czy on powstanie. Więc oczywiście – nie można. Ale to przecież nie jest zachęta do bierności. Daremność o której mowa to świadomość, że skutek nie zależy od nas. My mieszamy cement, nosimy cegły, wstajemy wcześnie, rozrysowujemy plany, a Pan Bóg decyduje o tym, czy dom powstanie czy też nie.

Jeśli więc mamy opinię ojców Soboru Watykańskiego II, którzy w konstytucji Sacrosanctum Concilium pod adresem każdego biskupa, piszą, że jeśli zajdzie taka potrzeba, to pasterze powinni budować szkoły i akademie artystyczne, to nie znaczy oczywiście że szkoły artystyczne zagwarantują renesans sztuki sakralnej ale o to, że naszym obowiązkiem jest próbować. Tak więc trzeba działać. Tak jak najlepiej się potrafi. Co z tego wyjdzie, nie wiem i to nie jest moje zmartwienie. Nie będą mnie po śmierci pytać, co z tego wyszło ale o to, co zrobiłem z tym, co powinienem.

Do projektu “namalować katolicyzm od nowa” przyłącza się dzisiaj bardzo wielu ludzi, przy czym niektóre sojusze są dla mnie i wzruszające, i zaskakujące. Myśleliśmy przede wszystkim o wskrzeszeniu zachodniej tradycji malarstwa sakralnego, bo ono ma się najgorzej, tymczasem jednym z pierwszych środowisk, które się do nas przyłączyły było środowisko zbudowane przez Mateusza Środonia, świetnego malarza ikon i współorganizatora Studium Chrześcijańskiego Wschodu. Jego krąg odbywa coroczne warsztaty i idzie w tym samym różańcowym rytmie, którym my podążamy.

Z Twojej diagnozy wynika, że bezprecedensowy kryzys kultury toczący Zachód osiągnął spektakularna kulminację w ostatnich dziesięcioleciach – tak rozumiem choćby odwołanie się do filmu sprzed dwudziestu kilku lat, w którym jeszcze można było odnaleźć wątki dziś zupełnie nieobecne. No dobrze, ale czy mógłbyś zdefiniować: co się właściwie w tych ostatnich latach stało? I: jaka była tego przyczyna?

Moim zdaniem doszło do połączenia się różnych, niszczycielskich dla kultury chrześcijańskiej prądów. One się zbiegły w jedno i dojrzały.

Dlaczego akurat teraz? Przypadek? I: czy coś konkretnego te prądy wyzwoliło?

Zacznijmy od próby wymienienia tych różnych rzeczy. Wydaje mi się, że tym najpoważniejszym jest uwewnętrznienie przez Kościół pewnego rodzaju sekularyzacyjnego fatalizmu. Wystarczy rozejrzeć się po polskim Kościele: możemy znaleźć w nim wiele rozmaitych wariantów fatalizmu Chantal Delsol. To jest chrześcijaństwo pogodzone z koniecznością upadku. Postawa niesłychanie dziś popularna.

A polega na forsowaniu tezy, że nadchodzi wielki kryzys chrześcijaństwa i tego, że jest to proces zdeterminowany, nieodwracalny, nie do powstrzymania?

Chrześcijaństwo jest rzeczywistością wolności. Chrześcijanin oczywiście doskonale rozumie, że to, co robi bez Bożego wsparcia, jest na nic, o czym już mówiliśmy, ale jednocześnie nie ma też takiego wrażenia, że coś się nie da. Język konieczności jest językiem gruntownie obcym chrześcijaństwu. Popatrz, ilu publicystów chrześcijańskich dzisiaj przemawia językiem konieczności: nie da się, nie można, nie warto, itd. Chantal Delsol jest dość spektakularnym przykładem takiego właśnie katolicyzmu białej flagi, który głównie zajmuje się medytowaniem tego, dlaczego się nie da (co, mówiąc żartem, za PRL-u było ulubionym zajęciem polskich inteligentów).

W wypadku malarstwa sakralnego mogę powiedzieć, że istniał cały gatunek katolickiej publicystyki, która wyjaśniała, z tysiąca bardzo subtelnych powodów, dlaczego się nie da. Zresztą mam wrażenie, że pewien rodzaj szczerej irytacji, którą nasz projekt wywołał już na samym początku, kiedy jeszcze był zapowiedzią, zaledwie obietnicą – kiedy pokazaliśmy pierwsze obrazy projektu zaplanowanego na 21 lat. Ten rodzaj namiętnej irytacji dowodził, że chodziło o coś innego niż gusta.

To znaczy?

Projekt jest rozpisany na wiele lat, solidnie przygotowany, uczestniczą nim wybitni teolodzy, na czele z księżmi profesorami tej klasy co: Starowieyski, Kupczak, Szymik, ciekawi filozofowie, historycy sztuki no i pierwszorzędni artyści – a tu okazuje się, że niektórzy od razu wiedzą, że to na pewno się nie uda! Myślę, że do żywego dotknęliśmy pasterzy niebytu (że sobie pozwolę na taki heideggerowski żarcik). Zakłóciliśmy ich spokój, bo oto wbrew definitywnym orzeczeniom fatalistycznego magisterium, ktoś zamachnął się na rozkosze niebytu. Mówię o rozkoszach bo postawa “niedasizmu” jest, co tu gadać, bardzo wygodna. I nie chodzi tylko o to, że nie trzeba się starać. Przede wszystkim nie trzeba ryzykować, bo przecież działanie zawsze łączy się z ryzykiem. No ale zostawmy już naszych pasterzy w spokoju.

Tu nie chodzi o poszczególne osoby ale o pewne zjawisko. Stosowanie w Kościele języka socjologii i myślenia socjologicznego w miejsce metafizyki jest czymś, co bardzo wzmacnia myślenie w kategoriach konieczności, a zarazem ugruntowuje postawę zaniechania. Skoro to, co się stanie i tak nie od nas zależy, to lepiej się nie szarpać. W wersji najambitniejszej: umierać, byle powoli. Postawa konieczności i przekonanie o pewności sekularyzacji, jest, jak powiedziałby Sokrates rodzajem drętwy – jest czymś, co ludzi paraliżuje. Zresztą, ludzie z naszego pokolenia dobrze to rozumieją, bo tak działał komunizm. Kto z nim przegrywał? Ci, którzy wierzyli, że się nie da. To był język tych wszystkich, którzy się poddali. Ludzie zapisywali się do partii i mówili, że przecież Związek Radziecki nie upadnie, a trzeba jakoś żyć. To nie jest wybór ludzi wolnych, to niewolnictwo z wyboru.

Postawa druga, sytuująca się na pozór zupełnie na antypodach mówi: zamknijmy się w muzeum, trzymajmy się tylko tradycji i korzystajmy ze skarbów które mamy – po co nam nowe. Nie ignoruję przyczyn świętego oburzenia, które często leży u podstaw tej postawy – tyle, że jej skutkiem jest nakaz zakopywania talentu.

Taki nazwijmy go Kustosz – choć dużo mi bliższy od Fatalisty – jest podobnie jak Fatalista bezpłodny. Bo w muzeum nie ma życia. A chrześcijańska kultura od zawsze podejmowała trud życia w swoim miejscu i czasie. Chrześcijaństwo żyje tradycją, z niej wyrasta, do niej się odnosi ale zawsze żyje tu i teraz. Chrześcijaństwo robi to od początku. Żywe chrześcijaństwo zawsze podejmowało się rozmowy ze współczesnością. Skutkiem była adaptacja, selekcja, chrystianizacja. W “Sokratesie i innych świętych”, śledząc zasady, które już w starożytności stały za całą praktyką adaptacji pogańskiej kultury do chrześcijaństwa odkryłem, że nikt nigdy nie brał opcji muzealnej na poważnie. To jest już w Ewangeliach.

No tak, chrześcijańska tradycja to nie muzeum, tylko zobowiązanie.

Kiedy św. Jan mówi o wcieleniu Boga używając centralnej kategorii pogańskiej myśli filozoficznej, to przypomina zarazem, że wcielenie Słowa oznacza jego wejście w kulturę, w język, w kategorie intelektualne, w wyobraźnię, w sztukę. Nasza współpraca z dziełem wcieleniem polega na podejmowaniu tego wyzwania przez każde kolejny pokolenie chrześcijan. Powinność, by kerygmę wyrazić językiem współczesnym wynika z faktu wcielenia Słowa.

Można by jeszcze długo wymieniać te niszczycielskie dla kultury chrześcijańskiej tendencje ale chciałem powiedzieć o jeszcze jednej, która zresztą szczególnie szkodzi malarstwu sakralnemu. Chodzi o uwiąd wiary w rzeczywistość wcielenia. Boimy się wcielenia. Jest w nim coś co nas gorszy co wydaje się głupie. Dlatego tak chętnie uciekamy z chrześcijaństwa w abstrakcję. Powiadamy, że te wartości są ciekawe: miłość, życzliwość wzajemna, pomoc – tak! Łatwo godzimy się, że istnieje jakaś istota wyższa. Ale, jak powiedział kiedyś mój kolega, bardzo wybitny polski intelektualista: Darek, ty (domyślnie: taki inteligentny człowiek) chyba nie wierzysz w te bajki o Betlejem, i tym podobnych rzeczach. Cóż musiałem mu zrobić przykrość, bo wierzę. W bardzo podobnym w tonie, kiedyś pewien znany filozof, który przychodził na moje seminaria na Uniwersytecie Warszawskim mówił: panie Dariuszu, nawet ciekawe jest to chrześcijaństwo, podobają mi się te wasze wartości, tylko żebyście się przestali wygłupiać z tymi cudami, z tymi świętymi, bo gdyby z tego zrezygnować, to całość byłaby nawet ciekawa.

Sztuka chrześcijańska, kultura chrześcijaństwa jest trudna i nieporęczna, bo z całą mocą te prawdy przypomina. Doskonale widać to w malarstwie zachodnim. Cierpienie Chrystusa, jeśli popatrzymy na gotycki krucyfiks, nie jest metaforą Bożego poświęcenia, jakiejś takiej pięknej ogólnej myśli, że oto Bóg się do nas zbliżył. To jest obraz potwornej, fizycznej męki. Jakie to jest niezręczne i żenujące…. Kiedy Gibson zrobił swój film, czytałem, że to jest sadystyczne i żenujące. Tak jakby prorok nie mówił o “baranku na rzeź prowadzonym”. I to była rzeź. To jest doświadczenie wcielenia w całej rozpiętości – od piękna po trwogę i najwyższe cierpienie. To dało nam nadzieję, o której marzyła cała starożytność, co mówię jako filozof i historyk filozofii.  Marzeniem całej myśli antycznej był moment, kiedy czyn i słowo staną się jednym. Ale to wydawało im się niemożliwe. Nie mieściło się w głowach. I to właśnie stało się w Betlejem, które stanowi moment omega całej tradycji starożytnej. To wielka dla nas szansa. Jedyna.

Kiedy Zeus pojawił się w pałacu w Tebach, we własnej postaci, pałac Kadmosa spłonął. Pauzaniaszowi ktoś pokazywał jeszcze resztki pogorzeliska. Grecy, choć nie mieli pojęcia transcendencji, rozumieli, że boskość w łatwopalnym, ludzkim świecie objawia się jak piorun; jest dla człowieka czymś nie do wytrzymania. A tutaj nagle Bóg wciela się, naprawdę, nie pozornie. Część myślących po grecku chrześcijan mówiła, że może wcielił się tylko na niby, może się tylko tak wydawało. Inni, że może ten który się wcielił nie był współistotny z Ojcem. No nie! Bóg wcielił się naprawdę, chociaż sobie tego niepodobna wyobrazić. I o tym właśnie przypomina kultura chrześcijańska. To właśnie dzisiaj jest tak nieznośne. Dla ludzi zakłopotanych swoim chrześcijaństwem ta kultura jest po prostu żenująca.

Zakłopotanie chrześcijaństwem  – ciekawe określenie…

Ileś razy słyszałeś pewnie takie hasła, że najlepszym malarstwem sakralnym byłaby abstrakcja. No tak, to byłoby bardzo wygodne. Na taką wystawę przyszedłby i wspomniany profesor, i ten mój znajomy intelektualista i obaj by sobie podumali o sprawach ważnych i wysokich w towarzystwie chrześcijan, którzy nie wprawiali by ich w zakłopotanie.

To jest trzeci ważny powód obecnego kryzysu kultury chrześcijańskiej. Ale są i takie, które niektórzy uważają za mniej istotne, ale w praktyce okazują się niezwykle ważne, jak rezygnacja Kościoła z funkcji mecenasa kultury. Oczywiście nie wszędzie jest źle. Nasz projekt malarski od początku cieszy się duchowym patronatem biskupów diecezji warszawsko-praskiej. Dla biskupów Romualda Kamińskiego i Jacka Grzybowskiego kultura nie jest kłopotliwym marginesem. Dzięki nim jesteśmy tam gidzie chcemy i powinniśmy być a więc w Kościele.

Ale mówiąc o mecenacie mam na myśli nie tylko Kościół hierarchiczny, ale i zwykłych chrześcijan. Cały nasz projekt finansują cztery rodziny polskich przedsiębiorców – ludzie, którzy uznali, że podtrzymywanie, ratowanie kultury katolickiej jest właściwym sposobem wydawania pieniędzy. Wspaniali ludzie! Wciąż jednak niestety nie jest to postawa powszechna, chociaż w Kościele nie brakuje ani wykształconych biskupów ani zamożnych świeckich. Może to brak nawyków a może strach.

Przed czym? 

Dobrze widać uległość Kościoła (mówię o Kościele jako całości, bo nie podzielam pasji do poszukiwania drzazg w oczach biskupów), wobec roli, którą wyznaczył mu świat zewnętrzny. Ów światy powiada tak: chcecie zgody? – dobrze, ale pod pewnymi warunkami. Możecie być jednym z etycznych podsystemów porządku politycznego – podsystemem, który wspiera praworządność i pożyteczne postawy polityczne i społeczne. Krótko mówiąc, jeśli będziecie przydatni my zgodzimy się na waszą działalność, na wasze kościoły, absurdalne obrzędy i różne śmieszne rzeczy, które nas dziwią i wywołują zakłopotania, ale trudno. Jest tu sporo różnych ról. Możecie wybierać. Na przykład rola obywatelskiego podsystemu opieki zdrowotnej. To jest bardzo dobry pomysł, odciąży budżet państwa itd. Pozbierajcie więc sobie pieniądze i zajmijcie się tym. Nieraz w publicystyce opowiada się o tym, że Kościół godzi się z rolą NGOsa, dużej organizacji, która propaguje pewne pozytywne postawy, jak uczciwość w biznesie albo pomoc wzajemna, ale bez kłopotliwego wymiaru religijnego. To samo w sobie nie musi być złe ale tylko pod warunkiem, że to nie wiąże się z rezygnacją z tego, co dla nas zasadnicze a więc z tego, co duchowe i oczywiście z kultury.

No a tu pojawia się sprzeciw ze strony świata. No bo te sfery uchodzą za monopol środowisk lewicowo-liberalnych i są częścią progresywistycznego projektu, który demoluje bliskie nam wartości. O ile Kościół zajmuje się sprawami charytatywnymi pozostaje bezpieczny. Kiedy natomiast wkracza w obszar kultury, to albo jest ignorowany, albo dostaje po głowie, bo, rzekomo, nie jest to jego działka. Więc bezpiecznie się nie wychylać.

A my mamy obowiązek się wychylać. Bo choć nie szukamy wojny, to nie możemy bać się sporu. Niepodobna go uniknąć. Nie wierzę w pokój między polityką a religią. Te bajki o wielkim ślubie nieba i ziemi, które z takim zapałem opowiadano w Polsce w latach dziewięćdziesiątych to intelektualny kicz. Kosztem iluzji pokoju zawsze okazuje się to, co najcenniejsze. Cena jest bardzo wysoka.

Staliśmy się letni?

Kiedy w VIII wieku w  Cesarstwie Wschodnim miał miejsce zamach na malarstwo sakralne, to doszło prawie do wojny. Rozruchy, niepokoje, ludzie byli przerażeni: chcą nam zabrać wizerunki Chrystusa! Warto sięgnąć do trzytomowego zbioru przygotowanego przez księdza profesora Naumowicza. Cała wielka, intelektualna kontrowersja ikonoklastyczna, której liczne ślady mamy od Jana Damasceńskiego przez II Sobór Nicejski aż po wiek następny pokazuje wagę i powagę malarstwa sakralnego. Nie oznacza to oczywiście, że obawy ikonoklastów były płoche. Malarstwo sakralne, zwłaszcza obraz przedstawiający wcielonego Boga, można pomylić z samym Bogiem i tego się bali ikonoklaści. Obawiali się, że cześć oddawana obrazom może być formą politeizmu. To nie był błahy spór. Jednak po wielu kontrowersjach  zgodzono się, że malarstwo dzięki wcieleniu jest możliwe. Z czasem zrozumieliśmy też, że wcielenie nas do malarstwa sakralnego zobowiązuje. Dlatego – wbrew fatalistom i muzealnikom – to trzeba robić. Nie ma żadnego istotnego powodu by rezygnować.

Akcentujesz znaczenie malarstwa, ale – w świetle tego, co mówisz o zaniku sacrum w kulturze współczesnej i obowiązku wierzących do odpowiedzi na taki stan rzeczy – może trzeba by zaprosić twórców innych dziedzin sztuki i katolicyzm nie tylko na nowo malować, ale też napisać, skomponować, zbudować?

Z pewnością trzeba. Od kiedy zaczęliśmy realizować nasz projekt towarzyszy mu duże zainteresowanie. Tak jest nie tylko w Polsce ale i we Włoszech – bo wystawy organizujemy także w Rzymie. Projekt od początku wywołuje bardzo gorące dyskusje. Trudno zbyłoby zliczyć teksty, debaty, audycje na ten temat – często bardzo gorące. Bardzo mnie to cieszy bo pokazuje, że sprawa jest ważna. Nie kłócilibyśmy się, nie wściekali, nie obrażali gdyby to była rzecz obojętna. Pewna nieznana mi wcześniej pani redaktor przez rok nie pisała chyba o niczym innym. Zresztą wyłącznie źle. No i jeszcze przysyłała mi te teksty, dbając bym wiedział, że uważa mnie za idiotę. Wielkie namiętności. Trudno się z nich nie cieszyć.

Wokół naszego projektu dzieje się dużo bardzo ciekawych rzeczy, odzywają się różni ludzie, przekonani co do tego, że prawda i piękno, które wnosi sztuka to są sprawy dla przyszłości Kościoła kluczowe. I mówię nie tylko o Polsce gdzie o możliwość dołączenia do naszego grona pytało co najmniej kilkuset artystów, ale również za granicą. Myśli się o tym dużo w Stanach Zjednoczonych; ożywia się Francja; znam środowiska włoskie, które żywo ten problem zajmuje.

Mam przeczucie (które oczywiście może być błędne, bo nie jestem prorokiem, tylko filozofem polityki), że żyjemy w przedsionku jakiegoś bardzo poważnego ożywienia duchowego w świecie Zachodu. Jednym z takich miejsc, które obserwuję z bliska,  gdzie wydaje mi się, że aż buzuje od idei i energii jest rzymskie Angelicum, w którym pracuję i w którym pięć lat temu otworzyliśmy Instytut Kultury Jana Pawła II. Dzisiaj zjeżdżają się tam intelektualiści z całego chrześcijańskiego świata, którym – najdelikatniej mówiąc – obca jest rezygnacja fatalistów. Świadomość tego, iż koncentracja na kulturze jest bardzo ważna robi się coraz wyraźniejsza. Te pierwsze etapy są zawsze takie same. Spotykają się ludzie, którym płoną głowy i coś nie daje im zasnąć.

Myślę, że przed nami rysują się jakieś zmiany. Wymaga to oczywiście rewizji postaw, o których mówiłem: trzeba stać się człowiekiem wolności, przestać wierzyć w konieczność. Być może jeśli chodzi o katolickie uniwersytety, warto byłoby zająć się metafizyką klasyczną, a nie socjologią, która jest instrumentem wstrzykującym toksynę determinizmów w krwiobieg Kościoła. Uważam, że to bardzo niebezpieczne połączenie. Widać zresztą, co się z socjologią stało, wystarczy popatrzeć na program Uniwersytetu Warszawskiego. Marzenia o tym, by to jakoś chrystianizować są moim zdaniem mitręgą czasu i energii, bo u korzeni tkwi tam ideologia sekularyzacyjna.

Myślę też, że trzeba odważnej wiary jak zwykle przy tego typu rzeczach; wiary, która nie wstydzi się chrześcijaństwa, nie zajmuje się dostosowywaniem prawd tak, by pasowały do współczesności. Trzeba też odważnego wkroczenia w sferę duchową, bo kultura jest częścią tej rzeczywistości, czyli odwagi wyjścia z roli pupilka liberałów – odwagi mówienia własnym głosem. Nie zachęcam wspólnoty Kościoła do porzucania dzieł miłosierdzia, wręcz przeciwnie, ale do tego by jasno powiedzieć, że one są dziełem miłosierdzia, a nie podsystemem opieki społecznej.

A dziś życząc wszystkim czytelnikom pięknych, głębokich Świąt Bożego Narodzenia zapraszam do podziemi katedry warszawsko-praskiej na naszą kolejną wystawę. Tym razem tematem jest trzecia tajemnica radosna – Boże Narodzenie, więc czas liturgiczny tym odwiedzinom sprzyja.  Zapraszam serdecznie.

Drogi Czytelniku,
cieszymy się, że odwiedzasz nasz portal. Jesteśmy tu dla Ciebie!
Każdego dnia publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła w Polsce i na świecie. Jednak bez Twojej pomocy sprostanie temu zadaniu będzie coraz trudniejsze.
Dlatego prosimy Cię o wsparcie portalu eKAI.pl za pośrednictwem serwisu Patronite.
Dzięki Tobie będziemy mogli realizować naszą misję. Więcej informacji znajdziesz tutaj.
Wersja do druku
Nasza strona internetowa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, reklamowych oraz funkcjonalnych. Możesz określić warunki przechowywania cookies na Twoim urządzeniu za pomocą ustawień przeglądarki internetowej.
Administratorem danych osobowych użytkowników Serwisu jest Katolicka Agencja Informacyjna sp. z o.o. z siedzibą w Warszawie (KAI). Dane osobowe przetwarzamy m.in. w celu wykonania umowy pomiędzy KAI a użytkownikiem Serwisu, wypełnienia obowiązków prawnych ciążących na Administratorze, a także w celach kontaktowych i marketingowych. Masz prawo dostępu do treści swoich danych, ich sprostowania, usunięcia lub ograniczenia przetwarzania, wniesienia sprzeciwu, a także prawo do przenoszenia danych. Szczegóły w naszej Polityce prywatności.