Drukuj Powrót do artykułu

„Dobro, które wzrusza”. Filmy o pracy marianów z dziećmi w Kazachstanie

02 grudnia 2021 | 18:54 | Stefan Czerniecki (KAI/Stowarzyszenie Pomocników Mariańskich) | Warszawa Ⓒ Ⓟ

Swoją filmową produkcję reklamują słowami: „Dziś już niczego piękniejszego nie zobaczycie”. I rzeczywiście wyprodukowany przez Księży Marianów cykl krótkich filmów o ich misjonarskiej pracy z biednymi dziećmi w Kazachstanie może wzruszyć. Wszak w najbiedniejszej z biednych dzielnic Karagandy udało im się stworzyć coś, co same dzieci zaczęły nazywać „swoim drugim domem”. Dziś filmy o karagandyjskim Oratorium Dobrego Pasterza prowadzonym przez mariańskich misjonarzy mają swoją premierę na kanale You Toube.

Licząca sobie 497 tysięcy mieszkańców Karaganda to miasto na środku stepu. Siłą rzeczy mieszkający tu ludzie prędzej czy później musieli nauczyć się radzić z uporczywym żywiołem. Kiedyś z tym radzeniem sobie było jednak zdecydowanie łatwiej. Południową część miasta pokrywały kopalnie odkrywkowe węgla kamiennego. Górnicze zagłębie Kazachstanu dawało zatrudnienie wielu set robotnikom. Ich rodziny nie cierpiały głodu, każdą z nich było stać na prosty samochód. Na ubrania dla dzieci. Niestety dla mieszkańców południowej części miasta w 1956 roku władze zdecydowały o zamknięciu kopalni i zalaniu jej wodą. Tak powstał seledynowy zbiornik znajdujący się w tym miejscu po dziś dzień. To Fiedorow Bogeni. Nazwa wzięła się od górniczej dzielnicy, której mieszkańcy zostali pozostawieni samym sobie. Bez wsparcia, bez pracy, bez dochodu. Dziś to najuboższa część Karagandy. To Fiedorowka.

– Rzeczywiście. Nie jest to najbardziej wystawna dzielnica miasta – uśmiecha się, mocno mrużąc oczy ks. Zbigniew Grygorcewicz MIC. – Tak po prawdzie to niewielu przyjezdnym miejsce to w ogóle przypomina miasto. Raczej głęboką wioskę. A przecież znajdujemy się zaledwie kilka kilometrów od centrum półmilionowego miasta.

Błotnista breja, którą trzeba pokonać, aby dostać się do kapłana, w niczym nie przypomina w tej chwili drogi. Po obu stronach ciągnące się imitacje drewnianych płotów. Zza których gdzieniegdzie słuchać ujadanie psów. Na poboczu stojąca w gigantycznej kałuży stara rdzawoczerwona Wołga. Auto nie ma już powietrza w oponach.

To prawda, że zaledwie trzy kilometry na północ stąd wnoszą się w górę mieniące się neonami budynki domów handlowych, biurowców i wieżowców mieszkalnych. To prawda, że tam toczy się zupełnie inne życie, rzeklibyśmy „bardziej europejskie”. Ale prawdą jest też to, że ta krótka odległość między centrum Karagandy, a dzielnicą Fiedorowka, gdzie obecnie się znajdujemy, to dla wielu mieszkańców tej biednej części miasta wyprawa na Księżyc. To dwa życia. Dwa wymiary. Dwa światy. Skutecznie się wymijające. Nie widzące się nawzajem.

Spanie na ziemi, kąpiele w wiaderku

– Gdy przyjechałem tu po raz pierwszy, zastałem zrujnowaną dzielnicę. Bez kościoła, bez niczego – wspomina dziś ks. Zbigniew, mariański misjonarz, budowniczy kościoła na Fiedorowce. – Biskup dał nam do opieki karagandyjską parafię. Fenomen był taki, że to była największa parafia na wschód od Uralu. Trzy i pół tysiąca wiernych.

Duchowny bardzo szybko zorientował się, że wśród jego parafian są jednak także ludzie, którzy, by zdążyć na niedzielną mszę świętą, jeżdżą aż z drugiego końca miasta. Ponad dwie godziny miejscowymi autobusami. To mieszkańcy zapomnianej przez świat Fiedorowki. To był czas, gdy duchowny po raz pierwszy pojawił się w tej dzielnicy. Nie miał jeszcze świadomości, na jak długo zapamięta tę wizytę. Opuszczeni ludzie, bieda, prostytucja wśród nastolatków, alkoholizm, nałogi. Widział, że ci ludzie już nic nie mają. Chciał więc im coś dać. A że nie miał wiele, dał to, co miał. Siebie.

– By tu posługiwać, musieliśmy wybudować tu kościół. Po ludzku była to wówczas decyzja niemożliwa do zrealizowania. Absolutnie niewykonalna – wspomina ksiądz Zbigniew.

Za środki mariańskiej wspólnoty zakonnej wykupił stary, rozpadający się dom od pewnej niemieckiej rodziny. Właściciele wybierali się do swojej ojczyzny i szukali akurat kupca. Misjonarze wyburzyli ścianę i urządzili w chacie kaplicę. Bez podłogi, bez gładzi na ścianach, bez niczego.

– Wszystko było w błocie. Wystarczyło na moment wyjść na zewnątrz, by po chwili w domu było błoto – ksiądz Zbigniew dokładnie pamięta tamten czas. – Kilka lat spałem na ziemi. Kąpiele mieliśmy w takim maleńkim wiaderku. Ale jedno było najważniejsze. Wreszcie byliśmy z tymi ludźmi. Tutaj, na miejscu.

Sławny chłopiec, który bardzo chciał przyjechać do Polski

Historia Saszy, nagłośniona przed pięcioma laty przez polską prasę, ujęła Polaków. Chłopak przez kilka lat zbierał złom i nakrętki, aby uzbierać na przyjazd do Krakowa na Światowe Dni Młodzieży. Udało się. W wyprodukowanym właśnie filmie Księża Marianie pokazują, drugie dno tej poruszającej historii, którą swego czasu żyła cała Polska.

Sasza urodził się w 1999 roku. Od początku miał w życiu ciężko. Rodzinę utrzymywała matka. Ojciec był chory na schizofrenię. Całymi latami nie wychodził na dwór. Z ich domu na Fiedorowce regularnie dało się zaś słyszeć krzyki i głuche trzaski. A to mężczyzna rozbił talerz, na jakiej podano mu zupę, a to dochodziło do głośnej awantury z powodu jego kolejnych ataków. Tę atmosferę, w jakiej wychował się maleńki chłopiec, Sasza najchętniej chciałby już zapomnieć. Wtedy nie miał jednak wyboru. Musiał pomóc matce utrzymać dom. Zbierał więc złom. Każdego dnia skrzętnie przeczesywał okoliczne pola i stepy w poszukiwaniu kawałków metali, czy miedzi. Gdy zamieszkał bez mamy, został de facto sam, gdy chodzi o utrzymanie domu. Z rentą inwalidzką. I wspomnianym wyżej marzeniem. Aby odwiedzić Kraków podczas organizowanych tam Światowych Dni Młodzieży. Cierpliwie odkładał pieniądze. Zbierał już nie tylko złom, ale także nakrętki, czy butelki. W zorganizowaniu przyjazdu bardzo pomógł mu jego duszpasterz, ksiądz Tomasz Sadłowski MIC. Przez dzieci Fiedorowki nazywany po prostu „ojcem”. To właśnie on jako prowadzący mariańskie Oratorium na Fiedorowce wyciągnął do Saszy pomocną dłoń.

Sasza do Polski przyjechał. A historia jego gorliwości i cierpliwości, aby spełnić marzenie przyjazdu na ŚDM, zrobiła na Polakach wielkie wrażenie. Stał się bohaterem prasy i mediów. Podczas każdego wywiadu wskazywał jednak, że bez ojca nigdy nie udałoby mu się tego dokonać. Ksiądz Tomek tylko pokornie się wówczas uśmiechał. Ten sam uśmiech widzą zresztą dziś wszyscy ci, którzy wkraczają do głównego pomieszczenia mariańskiego Oratorium w Fiedorowce. Zdjęcie posługującego tu pięć lat księdza wisi po dziś dzień na tablicy korkowej oratorium. Wszyscy o nim pamiętają.

Wreszcie mają co jeść

– Oratorium jest otwarte we wtorki, w piątki i w niedziele. Od dziewiątej do siedemnastej – wyjaśnia ksiądz Grzegorz Burdyński MIC, przełożony mariańskiej placówki misyjnej w Karagandzie. Nazywany przez kilkuletniego Mateuszka, podopiecznego Oratorium, „Ojcem-Zaproszenie”. Wszystko przez niezwykłą gościnność duchownego. Znaną już w całej Fiedorowce. – To darmowa placówka. Jedynym warunkiem, jaki jest konieczny, abyśmy mogli przyjąć pod opiekę dziecko, jest zgoda rodziców. To wszystko.

W Kazachstanie dzieci uczęszczają do szkoły zwyczajowo na dwie zmiany. Pierwsza: od rana do godziny trzynastej. I druga: od trzynastej do siedemnastej. Stąd w Oratorium zwykle pojawiają się dwie grupy dzieci. Poranna i popołudniowa. Dla każdej z nich ojcowie mają specjalnie przygotowane atrakcje. Jest, rzecz jasna, msza święta. Są katechezy. Ale jest także czas na wspólne zabawy, dyskusje. I co niezwykle ważne: na posiłek.

– Od tego właściwie zaczęliśmy. Większość z tych dzieci po prostu chodziło głodnymi – wyjaśnia ksiądz Tomasz. – A ten głód najlepiej było widać po tempie, w jakim spożywały posiłki.

– Dzieci bały się, że ktoś zabierze im to jedzenie, więc z początku jadły jakby na zapas. Na trzy dni – tłumaczy Mieczysław Wolff, mariański wolontariusz, który wraz z żoną, przez całe lata gotował podopiecznym Oratorium. – Pamiętam też, że dzieci trzeba było uczyć najprostszych rzeczy. Przychodzi na przykład takie zagubione dzieciątko i nie wie, jak umyć ręce przed posiłkiem. Dla nas to było poruszające.

Przez planszówki do serca

– W Kazachstanie nie wolno nam ewangelizować poza terenem parafialnym. Takie jest prawo – mówiąc te słowa, ksiądz Przemysław Męch MIC, obecny duszpasterz Oratorium, mruży oczy do światła. – Nie wolno nam więc mówić o Chrystusie na ulicy, na targu. Jedynie w obrębie świątyni.

Do Oratorium może dziś przyjść każdy. Katolik, muzułmanin, prawosławny… Większość dzieci pochodzi z rodzin niepraktykujących. Dopiero tutaj dowiadują się o wierze, o Kościele. O Bogu. Także o Bogu-Ojcu. To tym bardziej trudne, gdy ma się do czynienia z dziećmi z tak poranioną historią. Gdzie na słowo „ojciec” w oczach dziecka pojawiają się bardzo często łzy lęku i strachu.

– Pierwszy kontakt dziecka z dorosłym był zazwyczaj dla dzieci bardzo trudny. To wynikało z ich rodzinnego doświadczenia. Bardzo trudnego doświadczenia – wyjaśnia ksiądz Tomasz. – I właśnie wtedy odkryliśmy fenomen gier planszowych. Prostych gier, które pozwalały usiąść razem przy stole. W domu, gdzie jest przemoc, nie ma zjawiska wspólnego stołu. A tu nagle dzieci siadają razem z dorosłymi do stołu. Dla nich to było coś zupełnie nowego.

Właśnie to przepełnione troską i rodzinną odpowiedzialnością podejście ojców marianów sprawiło, że o Oratorium Dobrego Pasterza zaczęło być na Fiedorowce coraz głośniej. Trudno było spodziewać się, aby trafiło tu jakieś dziecko, które o funkcjonowaniu placówki usłyszałoby z kościelnej ambony – wszak do tej pory dzieci nie przekraczały progu świątyni. Dobrą renomę zaczął jednak robić tzw. marketing szeptany. Coraz więcej dzieci dowiadywało się o Oratorium i tym, co się tam dzieje, od swoich rówieśników.

Trudna miłość

– Ojcze… – Sasza z charakterystycznym dla siebie tikiem nerwowym i spuszczoną w dół głową podchodzi do księdza Grzegorza.

– Słucham cię… – marianin doskonale rozpoznaje po mimice swego podopiecznego, że szykuje się jakaś poważna rozmowa.

– Czym właściwie jest miłość?

– … – duchowny potrzebuje chwili czasu, aby dobrać w głowie odpowiednie słowa. Zdaje sobie sprawę, z kim rozmawia i jakie doświadczenie miłości wyniósł z domu ten nastolatek. Wreszcie po kilku chwilach ciszy odpowiada. – Doskonała Miłość to Bóg. Ale wiesz, Sasza… Ludzka miłość to bardzo często także trud. To poświęcenie. Bywa także, że ta nasze ludzka miłość zwyczajnie nas zawodzi, rozczarowuje.
– Ja tam w miłość nie wierzę, proszę ojca. Dla mnie to za trudne – odpowiada Sasza i odchodzi, ucinając rozmowę.

Także takich dyskusji jest w Oratorium wiele. Marianie wiedzą, jak wielka praca przed nimi. Chcąc pomóc tym dzieciom wyjść na prostą, usamodzielnić się, uwierzyć w siebie, potrzebują czasu. I cierpliwości. Tak jednych, jaki drugich.

– Ile razy ja już dzwoniłem do przełożonego, żeby mnie stąd zabrał! – śmieje się ksiądz Grzegorz. – W takich momentach kryzysu prowincjał prędko mnie prostował. Mówiąc, że to nie jest żadna turystyka chrześcijańsko-misyjna. Takie postawienie sprawy bardzo mi wtedy pomagało. Uważałem to za bardzo ojcowskie podejście. Ojcowskie wsparcie. I oczywiście zostawałem.

– Mi też nie było z początku najłatwiej – uśmiecha się ksiądz Przemysław. – Przyjechałem do Kazachstanu nie znając języka. W nauce i tłumaczeniu pomagała mi tutejsza siostra zakonna. Nieznajomość języka nie była jednak barierą nie do przekroczenia. Braki starałem się nadrabiać dyspozycyjnością. Nie rozumiałem tych dzieci, ale chciałem dla nich być. Więc byłem. I to wystarczało.

Ojciec z Oratorium

Na niewielkim placu zabaw pod murowanym budynkiem stoi w kółku kilkanaście osób. Słońce zgrabnie oświetla ich uśmiechnięte i rozbawione twarze. Trzymają się za ręce. By po chwili na jedną komendę zacząć kręcić się w prawo. W pewnym momencie brodaty mężczyzna klaszcze dłońmi. To znak zmiany kierunku. Teraz spleciony rękami ludzki krąg będzie się kręcił w lewo. Największą radość z zabawy ze starszymi mają ci najmłodsi. Szczególnie na oko sześcioletni chłopczyk. W przypływie entuzjazmu zadziera głowę do góry i przymyka oczy. Moment dziecięcej beztroski, której de facto nigdy wcześniej nie zaznał. To Mateusz.

– Każdy z tu obecnych ojców ma u mnie jakąś swoją ksywkę – uśmiecha się, gdy jest już po zabawie i może nieco spokojniej pobujać się na pobliskiej huśtawce. – Ojca Tomasza (po dziesięciu latach pracy w Kazachstanie wrócił obecnie do polskiej prowincji Księży Marianów i posługuje na warszawskich Stegnach – przyp. aut.) już zawsze będę pamiętać jako „Ojca z Oratorium”. Z kolei ojca Zbigniewa nazywałem „Ojcem Czekoladką”. Zawsze miał dla nas jakieś słodycze.

– Najwyższym uznaniem dla naszej pracy jest jednak to, gdy dzieci nazywają to miejsce „domem”. Wtedy naraz wszystko w człowieku pęka – mówi wyraźnie poruszony ksiądz Zbigniew. – One aż proszą się o przytulenie.

To nie jest nudny film

– Zanim tutaj przyjechałem, myślałem, że widziałem już w Polsce biedę – opowiada ksiądz Łukasz Wiśniewski MIC, dyrektor Centrum Pomocników Mariańskich, stowarzyszenia odpowiedzialnego za promocję i szukanie środków na wsparcie mariańskich placówek misyjnych. – Gdy pojechałem w tym roku do chłopaków do Karagandy, a ci zaprowadzili mnie na Fiedorowkę, zrozumiałem, w jak wielkim błędzie byłem. Nigdzie wcześniej nie widziałem tak porażającej biedy jak tam.

Ksiądz Łukasz nie pojechał jednak do Kazachstanu zupełnie sam. Zabrał ze sobą ekipę operatorów. Mieli nakręcić film o pracy misjonarzy na Fiedorowce. W tym miesiącu ma on premierę na youtube-owym kanale Pomocników Mariańskich.

W zręcznych kadrach widać m.in. dwójkę dzieci bawiących się na pobliskim wysypisku śmieci. Są przedstawione historie wspomnianych wyżej bohaterów. Wreszcie są świadectwa posługujących na misji: tak samych ojców, jak i świeckich wolontariuszy.

– Chcemy pokazać tym filmem fenomen dobra – wyjaśnia ksiądz Łukasz. – To, jak niewiele potrzeba, by pomóc.

Niewątpliwą siłą produkcji są świadectwa samych dzieci. Bezpretensjonalne i do bólu szczere. Z jednej strony budzące uśmiech i radość na twarzy, z drugiej łzy wzruszenia. Dzieci opowiadają historie swych rodzin, to, w jaki sposób trafiły do Oratorium. Wreszcie zaś przywołują, co im to miejsce dało. W jaki sposób znalazły ratunek.

Kompozycja i dynamiczna narracja tych krótkich filmów (każdy z emitowanych na youtube-owym kanale Pomocników Mariańskich odcinków ma nie więcej jak kilkanaście minut) nie pozwala widzowi na moment znudzenia. Nie ma tu na to po prostu czasu. Bo ta historia broni się sama. Jak każda historia, którego głównym podmiotem jest Dobro. I niezbywalna nadzieja, jak niewiele trzeba, by zmienić ten świat na lepszy.

Finalnie wszystkich odcinków ma być aż osiem. Pierwsze są już dostępne w internecie. Poniżej podajemy link do pierwszych trzech: https://youtu.be/v9cRikd_5AE, https://youtu.be/EFjXBce9A3c, https://youtu.be/Lhyw8OogY6w.

Gdy Dobro wzrusza

Gdy przyszła decyzja o przeniesieniu księdza Tomasza, wiele dzieci nie potrafiło jej zrozumieć. Było smutnych. Prosiły więc o rozmowę. Także o to samo poprosiła któregoś dnia Liza. Duchowny za długo pracował już z młodzieżą, aby nie wyczuć, że to dla dziewczyny bardzo ważne. Że jest trochę zdenerwowana. Gdy odeszli na bok, Liza wreszcie podniosła oczy i spojrzała marianinowi prosto w oczy.

– Chcę podziękować za księdza posługę w tym miejscu… – wyszeptała. – To dzięki księdzu zrozumiałam, że tata to ktoś, z kim można mieć więź. Z kim można się zaprzyjaźnić. Mieć relację. Że tata to ktoś, kogo można się nie bać.

– Liza… – ksiądz Tomasz zdjął okulary, aby przetrzeć spływającą po poliku łzę wzruszenia. – Wyjaśnij mi, jak ty to wszystko powiedziałaś i się nie popłakałaś?

– Proszę księdza, od tygodni ćwiczę te słowa przed lustrem. Inaczej bym tu potrafiła stanąć i tego powiedzieć. Dziękuję…

Oglądając dziś kolejne części poruszającego mariańskiego dokumentu na całe szczęście nie musimy wstrzymywać łez. Niech płyną. To zresztą zupełnie naturalne. Dobro wzrusza. Zwłaszcza to czynione z ofiarą i poświęceniem. A o tym właśnie są te filmy.

Drogi Czytelniku,
cieszymy się, że odwiedzasz nasz portal. Jesteśmy tu dla Ciebie!
Każdego dnia publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła w Polsce i na świecie. Jednak bez Twojej pomocy sprostanie temu zadaniu będzie coraz trudniejsze.
Dlatego prosimy Cię o wsparcie portalu eKAI.pl za pośrednictwem serwisu Patronite.
Dzięki Tobie będziemy mogli realizować naszą misję. Więcej informacji znajdziesz tutaj.
Wersja do druku
Nasza strona internetowa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, reklamowych oraz funkcjonalnych. Możesz określić warunki przechowywania cookies na Twoim urządzeniu za pomocą ustawień przeglądarki internetowej.
Administratorem danych osobowych użytkowników Serwisu jest Katolicka Agencja Informacyjna sp. z o.o. z siedzibą w Warszawie (KAI). Dane osobowe przetwarzamy m.in. w celu wykonania umowy pomiędzy KAI a użytkownikiem Serwisu, wypełnienia obowiązków prawnych ciążących na Administratorze, a także w celach kontaktowych i marketingowych. Masz prawo dostępu do treści swoich danych, ich sprostowania, usunięcia lub ograniczenia przetwarzania, wniesienia sprzeciwu, a także prawo do przenoszenia danych. Szczegóły w naszej Polityce prywatności.