Drukuj Powrót do artykułu

Hola drodzy i mili!

01 kwietnia 2012 | 14:00 | Wolontariusze Don Bosco Ⓒ Ⓟ

Jestem na półmetku. Minęło pół roku mojego pobytu w Peru. I chyba już wolno mi mówić „moje Peru”. Czy to czas na podsumowania – trochę tak. Dzięki mojemu Panu, za każdą chwilę tutaj. Po co mnie tu posłał? Chyba po to, żeby zrozumieć Miłość i żeby spuścić trochę powietrza z mojego „ja”. Po wtóre zaś po to chyba żeby przestać się bać żyć.

W jaki sposób? Zobaczyć więcej, dotknąć inaczej, zatrzymać się. W miejscu, gdzie wyobraźnia czasem nie nadąża i bywa, że brakuje łez.

Zobaczyłam kawałek ludzkiej biedy. Jesteśmy na pustyni – w Majes koło Arequipy. Pojechaliśmy na spotkanie ewangelizacyjne z Michałem z wolontariatu krakowskiego, który tam teraz pracuje. Najpierw zapakowaliśmy do auta worki z ubraniami, paczki z żywnością i wyruszyliśmy przez piaski do jednego z sektorów, na które dzieli się całe Majes. Weszliśmy za ogrodzenie zrobione z plecionki z trzciny cukrowej. W środku chatka zrobiona w podobny sposób jak ogrodzenie. Zaglądam do środka i widzę nic. Piasek zamiast podłogi i wielki garnek w kącie po prawej stronie. Przerażona pytam: „Czy to jest dom?” Michał odpowiada: „Nie to tylko pomieszczenie gospodarcze na czas naszych spotkań”. Odetchnęłam z ulgą. Na co on dodał: „Ale inne domy też tak wyglądają”. Bez łóżek, bez mebli, bez niczego. To był szósty dzień mojego Wielkiego Postu.

Dzień siedemnasty. Piątek. Droga Krzyżowa w naszej parafii. Padre wyjechał do Cusco. Miał go zastąpić jakiś brat. Nie przyszedł. W porządku. Odprawiliśmy sami. Na próżno w tym małym, ledwo stojącym kościółku szukać początku i końca Drogi Krzyżowej. Staje się po prostu przy pierwszym obrazie z Panem Jezusem i mamy stację pierwszą. Potem idziemy dalej i babcie oznajmiają, że tu trzeba sie zatrzymać, bo choć na ścianie nic nie ma to wcześniej wisiała stacja druga… Z każdą stacją napięcie rośnie, bo trzeba szukać kolejnej. Nie jest nudno, nie jest standardowo. Jest peruwiańsko. A wosk ze świeczek niesionych przez babcie kapie wszędzie, ale nic to. I tak tu nikt nie sprząta.

Dzień dziewiętnasty. Niedziela. Tego dnia miałyśmy nasze oratorium z małymi łobuzami. Najpierw z siedmioletnim Luisem grałam w kosza. Chyba pierwszy raz miał okazję w to grać. Dużą radochę mu sprawiało, że może zabrać mi piłkę. Biegł w tych swoich ojotach – sandałach zrobionych z opon samochodowych i rzucał jak to się u mnie mówiło – spod kiecy. Sześcioletni Michael przyszedł usmarkany po pas. Kasia pośpieszyła z chusteczkami, ale to nie miało większego sensu, bo za chwilę i tak wyglądał jak na początku. Luz Clarita w pierwszej chwili uciekała i nie dała się dotknąć – takie dzikie dziecko. Zupełnie jak na początku wakacji Milagros, która wyła na każdym spotkaniu przez pierwsze dwa tygodnie. Później wymyśliłam jej super-extra misję – ma mnie pilnować. I od tego momentu nie odstępowała mnie na krok, wczuła się w rolę i była bardzo odpowiedzialna za mnie. Dziś przyszła pierwszy raz po miesiącu. Wskoczyła na mnie. Zobaczyłam jej zaropiałe lewe oko. Nikt nie pomyślał, że można by je czymś przemyć.

Po oratorium odprowadziłyśmy do domu Luisa i Jose. Mają naprawdę kawałek drogi do domu. Widać, że są z bardzo biednej rodziny. Jose mnie pyta w pewnym momencie, o której wstaję. Tonem styranego pracą człowieka, odpowiadam: „5.30”. Popatrzył na mnie i mówi: „Ja wstaję o trzeciej. Idę do pracy. Muszę rozwozić chleb w piekarni.” Myślałam, że się rozryczę. Czy to jest smutne dziecko? Nie. On jest poważny, jakby miał dziesięć lat więcej. I nie potrzebuje dużo do zabawy. Kawałek sznurka i papieru wystarczył, żeby wymyślić żabę, która zjada mi nos.

Mój Wielki Post jest naznaczony peruwiańskim klimatem. Z imprezami za oknem, z weselem w niedzielę po środzie popielcowej, z muzyką na full i karnawałowym zwyczajem polewania się wodą jeszcze dwa tygodnie po zakończeniu karnawału. Jak w tym wszystkim się odnajduję?

Częściej patrzę w niebo. Na peruwiańskim kawałku mojego nieba można czasem zobaczyć dwie tęcze. Na tym samym niebie czasem śmignie jakieś stworzenie. Wyobrażam sobie, że to orzeł. Bo jak się niedawno dowiedziałam moje imię „Anka”, pisane przez „c” w keczua znaczy „orzeł”. Piękne to! Orzeł to wolność! To walka! To pokonywanie przyziemności, bo jest coś więcej niż ziemia. Niż teraz. Niż czas.

Z Bogiem Kochani!
Dużo siły i wiary Wam życzę i uściski ślę.

Anna Kowalska, Peru, Calca, 22 marca 2012

Drogi Czytelniku,
cieszymy się, że odwiedzasz nasz portal. Jesteśmy tu dla Ciebie!
Każdego dnia publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła w Polsce i na świecie. Jednak bez Twojej pomocy sprostanie temu zadaniu będzie coraz trudniejsze.
Dlatego prosimy Cię o wsparcie portalu eKAI.pl za pośrednictwem serwisu Patronite.
Dzięki Tobie będziemy mogli realizować naszą misję. Więcej informacji znajdziesz tutaj.
Wersja do druku
Nasza strona internetowa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, reklamowych oraz funkcjonalnych. Możesz określić warunki przechowywania cookies na Twoim urządzeniu za pomocą ustawień przeglądarki internetowej.
Administratorem danych osobowych użytkowników Serwisu jest Katolicka Agencja Informacyjna sp. z o.o. z siedzibą w Warszawie (KAI). Dane osobowe przetwarzamy m.in. w celu wykonania umowy pomiędzy KAI a użytkownikiem Serwisu, wypełnienia obowiązków prawnych ciążących na Administratorze, a także w celach kontaktowych i marketingowych. Masz prawo dostępu do treści swoich danych, ich sprostowania, usunięcia lub ograniczenia przetwarzania, wniesienia sprzeciwu, a także prawo do przenoszenia danych. Szczegóły w naszej Polityce prywatności.