Drukuj Powrót do artykułu

Spontaniczny skok o tyczce

19 grudnia 2011 | 12:10 | Wolontariusze Don Bosco Ⓒ Ⓟ

Zostawiłam Anię z chłopakami (czyt. chłopakami i dziewczynami, Alexandrą i Delią) na dole i schowałam się w pokoju, żeby wreszcie coś napisać. Normalnie o tej porze sprzątałabym z chłopakami kuchnię po kolacji, potem posłuchała historii Miguela o tukanie, któremu odstrzelił głowę kamieniem z procy albo o krowie, która wpadła na panią z zakupami i porozrzucała wszystko. O 21.30 jest wspólna modlitwa i słówko na dobranoc. Trzeba być czujnym do ok. 22.30 bo chłopcy lubią przepychanki w łazience i bijatyki w sypialni, za zamkniętymi drzwiami. Czasem się zdarza, że trzeba jeszcze z kimś lekcje odrobić albo plakat pierwszokomunijny narysować.

Życie tutaj to ciągły spontan. Jest ustalony plan dnia, ale trzymanie się go byłoby nudne. Trzeba więc coś z niego wyrzucić albo coś dodać. Żeby nie szukać za daleko – przykład z ostatnich dwóch dni. Sobota.

W ostatniej chwili okazało się, że o 18.00 jest Msza Święta u nas w kaplicy, bo jest dzień skupienia dla młodzieży, która przygotowuje się do bierzmowania. Pobiegliśmy więc wszyscy do kaplicy na 18.10, która była już przystrojona bo o 19.00 miał być ślub (to oddzielna historia, jak na warunki peruwiańskie ślub był królewski, tydzień wcześniej przyszła pani, która pytała jaką długość ma kaplica, chciała dywan kupić i materiał na girlandy). Ksiądz Ruben zaczął Mszę Świętą ok. 18.40. Po co się śpieszyć, przecież jesteśmy w Peru, na wszystko jest czas. Prawdę mówiąc myślałam, że tę Mszę Świętą odwołają, bo zaczęli się już goście na ślub schodzić (wspomnę jeszcze, że chłopcy czekając na Księdza przesunęli ławki i oberwali girlandy).

Nie przewidziałam jednak, że można odprawić Mszę Świętą w tempie ekspresowym, czyli w 20 min, a w czasie czyszczenia naczyń mszalnych przeprowadzić prezentację kandydatów do bierzmowania. Więc jakoś zdążyliśmy przed ślubem. Potem miała się zacząć zbiorcza impreza urodzinowa siedmiu naszych chłopaków. Przygotowaliśmy wcześniej jadalnię rekolekcyjną na tę okazję, ale ponieważ jadalnia jest obok kaplicy nie mogliśmy zacząć imprezy, bo muzyka przeszkadzałaby gościom uczestniczącym we Mszy Świętej. Trzeba było więc coś wymyślić, żeby zająć chłopaków. Padło hasło, że sprzątamy jadalnię, kuchnię i spiżarnię w naszym domu. Parsknęłam śmiechem bo było nas 20 osób, a wszystko wcześniej wysprzątaliśmy po obiedzie. Do zmycia były dwa talerze, pięć łyżeczek, jeden kubek, a w spiżarni trzeba było przełożyć na półkę zawartość trzech skrzynek. Ale ja się już tutaj niczemu nie dziwię.

Impreza zaczęła się ok 19.30 i była całkiem fajna. Dużo śmiechu. Najlepszym momentem była tzw. pińada. To taki latynoamerykański zwyczaj urodzinowy. Kupuje się dużą kulę (może być jakiś zwierzak, cokolwiek), którą napełnia się potem słodyczami i drobnymi prezentami. Artur kupił kulę w kształcie piłki nożnej. Powiesił ją na długaśnym metalowym drągu i trzymając go jak najwyżej stanął na dwóch krzesłach (prawa noga na jednym krześle, lewa na drugim). Kula była wysoko więc chłopcy najpierw obrywali wstążeczki, skakali i wszystko było jak na filmie, w zwolnionym tempie. Aż do momentu, kiedy do akcji wkroczył Alfredo. Trudno opisać, jak to się stało. Widziałam tylko jak spod stóp Artura wysuwają się dwa krzesła i lecą na drugą stronę jadalni. Artur wykonał coś w rodzaju skoku o tyczce i jak żuczek spadł na plecy, na podłogę, a tuż za nim uformowało się coś na kształt mrowiska: wszyscy chłopcy oraz Delia z Aleksandrą, leżąc jedni na drugich wyrywali sobie z rąk prezenty i słodycze, które wypadły z kuli. Śmiechu było przy tym dużo.

Spontaniczności ciąg dalszy

Dziś mieliśmy pójść w góry ale Arturowi się przypomniało, że jest spotkanie z rodzicami. Raz w miesiącu przyjeżdżają do Calki, żeby spędzić trochę czasu ze swoimi dziećmi oraz porozmawiać o ich zachowaniu i wynikach w nauce. Niektórzy rodzice nie mówią po hiszpańsku, operują tylko quechua. A ja się dziwiłam, dlaczego mama Gumercindo nie odpowiada na moje pytania… Podróżują czasem cały dzień, żeby móc tu być z chłopakami. Przywożą owoce: banany, pomarańcze, mango, arbuzy, ananasy. Wszystko w workach, które dźwigają na plecach wędrując zboczem gór, pokonując strumyki i rzeki bez mostów, żeby po kilku godzinach marszu dotrzeć do drogi i zatrzymać ciężarówkę, która dowiezie ich do najbliższego miasteczka. Artur i Margarita przedstawili nas rodzicom na początku zebrania i opowiedzieli o naszej pracy w Casa Don Bosco. Po tej prezentacji musiałyśmy zająć czymś chłopaków.

I kolejny spontan, tym razem nauka na poddaszu, gdzie temperatura sięgała 50°C. Nie było czym oddychać. I jak tu zmusić ich do pracy? Z pół godziny zrobiło się 40 minut, a potem 50. Czekałyśmy z Anią na koniec tego zebrania jak na zbawienie, bo zwykle po zebraniu jest czas, kiedy dzieciaki wychodzą z rodzicami na miasto, a my możemy chwilę odpocząć. Ale nie tym razem. Po co odpoczywać, jeśli można zrobić zawody sportowe w nogę i w siatkę, dzieciaki z rodzicami. W porządku, odpoczniemy kiedy indziej, przecież jesteśmy na misjach. Zawodów nie da się opisać. Żeby mieć choć namiastkę tego, jak to wyglądało wystarczy sobie wyobrazić 50-cio letnią Indiankę z dwoma długimi, czarnymi warkoczami, z twarzą pooraną zmarszczkami, z rękoma brudnymi od ziemi, w dwóch spódnicach jedna na drugiej, z koronkową halką wystającą spod tych spódnic, w robionych na drutach rajstopach, w dwóch swetrach i słońce, które podnosi temperaturę do 40 stopni. Sama przyjemność.

Tyle w wielkim skrócie o tej spontaniczności. Teraz już się tylko uśmiecham bo nic nie mogę zrobić. To właśnie było takie trudne od samego początku. Potrzebowałam czasu, żeby zrozumieć, że jestem tu, żeby służyć a nie po to, żeby zmieniać i ulepszać. Nie o to chodzi. To ja mam się zmieniać i pracować nad sobą, to ja muszę pokonywać swoje słabości, swoje lęki, swoje przyzwyczajenia i swoją postawą dawać przykład. Nie mogę wymagać od moich dzieciaków czegoś, czym sama nie żyję. Poza tym muszę ciągle uczę się jak z nimi rozmawiać, jak „być” dla nich.

Ks. Maciek podesłał nam kilka dni temu filmik, który nakręcił podczas naszych rekolekcji w Turynie – „Jadę na misje.” Każdy z wolontariuszy opowiada krótko o sobie, o tym gdzie jedzie i co będzie robił na placówce. Słuchając teraz samej siebie dochodzę do wniosku, że moje wyobrażenia o pracy na misjach były takie… odrealnione, takie nierzeczywiste. Po naszym powrocie ks. Maciek powinien nakręcić kolejny filmik – „Wróciłam z misji.” I zestawić nasze wypowiedzi. Dziś już wiem, że misje to nie jakiś heroizm tylko ciężka praca, taka zwykła, najzwyklejsza. To nie żadne wielkie czyny tylko małe gesty, służenie w najdrobniejszych rzeczach. Wiem, że misje to nie jakiś heroizm tylko ciężka praca, taka zwykła, najzwyklejsza. To nie żadne wielkie czyny tylko małe gesty, służenie w najdrobniejszych rzeczach.

 

 

Katarzyna Sterna, Peru, Calca 15 grudnia 2011

Drogi Czytelniku,
cieszymy się, że odwiedzasz nasz portal. Jesteśmy tu dla Ciebie!
Każdego dnia publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła w Polsce i na świecie. Jednak bez Twojej pomocy sprostanie temu zadaniu będzie coraz trudniejsze.
Dlatego prosimy Cię o wsparcie portalu eKAI.pl za pośrednictwem serwisu Patronite.
Dzięki Tobie będziemy mogli realizować naszą misję. Więcej informacji znajdziesz tutaj.
Wersja do druku
Nasza strona internetowa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, reklamowych oraz funkcjonalnych. Możesz określić warunki przechowywania cookies na Twoim urządzeniu za pomocą ustawień przeglądarki internetowej.
Administratorem danych osobowych użytkowników Serwisu jest Katolicka Agencja Informacyjna sp. z o.o. z siedzibą w Warszawie (KAI). Dane osobowe przetwarzamy m.in. w celu wykonania umowy pomiędzy KAI a użytkownikiem Serwisu, wypełnienia obowiązków prawnych ciążących na Administratorze, a także w celach kontaktowych i marketingowych. Masz prawo dostępu do treści swoich danych, ich sprostowania, usunięcia lub ograniczenia przetwarzania, wniesienia sprzeciwu, a także prawo do przenoszenia danych. Szczegóły w naszej Polityce prywatności.